×
Tytuł:
Człowiek z ZiemiOryginalny tytuł:
Man From Earth- Gatunek: Dramat / Fantastyka
- Rok produkcji: 2007
„Głównym bohaterem filmu jest profesor John Oldman, mężczyzna z pozoru zwykły, który pewnego dnia rezygnuje z pracy na uniwersytecie i postanawia całkowicie zerwać z dotychczasowym życiem. Jego znajomi i przyjaciele, zdziwieni i zaniepokojeni tak nagłą decyzją przyjeżdżają się z nim pożegnać. Spytają go także o powody tak zdecydowanego kroku, a odpowiedź, którą usłyszą, okaże się cokolwiek dziwna. John przedstawi się bowiem jako człowiek mający za sobą już ponad czternaście tysięcy lat egzystencji, i roztoczy przed nimi wizję tak nieprawdopodobną, że trudno im będzie wziąć na poważnie którąkolwiek jej część…”
Wyobraźcie sobie sytuację, że ktoś kogo znacie od 10 lat i kogo macie za swojego przyjaciela, pewnego dnia oznajmia wam, że musi wyjechać na zawsze, a przyciśnięty o powody takiej decyzji – wyjawia wam skrzętnie skrywaną tajemnicę, że tak naprawdę żyje na tym świecie od 14 000 lat i pamięta jeszcze czasy człowieka jaskiniowego… Jak byłaby wasza reakcja? Śmiech? Szyderstwa? Niedowierzanie? Podejrzewanie o głupi żart? A może jednak też ciekawość? Podobny scenariusz przedstawia nam „Man from Earth”, kameralna historia dziejąca się w środowisku uniwersyteckich inteligentów (a więc ludzi światłych), która pod względem formy bardzo przypominała mi „Sunset Limited”, ponieważ jest to także niskobudżetowy film, należący do gatunku tych „interesująco przegadanych”. Jakaś liniowa akcja tutaj nie istnieje. Na samym początku główny bohater przyznaje się swoim uniwersyteckim przyjaciołom, których ma zamiar opuścić (wyjeżdża na zawsze), odnośnie własnej przeszłości, a później wszystko toczy się na zasadzie rozmów, pytań, odpowiedzi i opowieści snutych przez naszego „jaskiniowca”. Oczywiście przyjaciele nie wierzą w historie bohatera i powątpiewając, usiłują podważać retrospekcje „jaskiniowca”, które im dłużej snute, tym bardziej – wbrew rozsądkowi – wydają się układać w dość logiczną całość… Czy więc „jaskiniowiec” mówi prawdę i jest fenomenem – osobnikiem, którego ciało przestało się starzeć w wieku 35 lat, 14 000 lat temu? Czy może jest to jednak osoba cierpiąca na zaburzenia psychiczne, która pogubiła się w kwestii własnej tożsamości? A może to po prostu pożegnalny żart głównego bohatera i ostatnia próba „wkręcenia” przyjaciół?
To co jest najciekawsze w filmie, to poruszona kwestia wiary, Boga, Jezusa, Biblii i Apostołów. Oczywiście nie mogło zabraknąć pytań na te tematy (skoro bohater usiłuje wmówić przyjaciołom, że żył także w tamtych czasach), a „jaskiniowiec” w dość interesujący sposób (ciekawa wizja reżysera) wyjaśnia jak wyglądały te sprawy 2000 lat temu… Poza tym – mamy też dość interesujące spojrzenie przedstawione przez „jaskiniowca” na pewne sprawy związane z historią planety, cywilizacji, czy kondycją ludzkiego gatunku, ponieważ bohater – wg tego co mówi – wie o tym z „pierwszej ręki” (bo żył w tamtych czasach).
Film poza dobrym pomysłem, ciekawą tematyką i nieszablonową formą ma też niestety wady. Pierwszą z nich jest fatalna, patetyczna muzyka puszczana w momentach najważniejszych motywów opowieści „jaskiniowca”. Słaby, infantylny zabieg, mający chyba dać znać tym „mniej inteligentnym” widzom, że właśnie teraz będzie „ważne”. Nie lubię takiego ewidentnego „braku zaufania” ze strony reżysera co do bystrości widza. Drugim z minusów jest wg mnie niezbyt przekonująca gra aktorska głównego bohatera (już drugoplanowi wypadli jak dla mnie ciekawiej), który jakoś nie potrafił mnie ująć swoją rolą. Nie to żeby była ona jakaś fatalna (bo jest w miarę poprawna), ale facet po prostu ją odegrał i nic więcej (słaba gra twarzą. David Lee Smith jedzie przez cały film niemal na jednej „minie”), nie wytwarzając przy tym zbytniej aury tajemniczości, która niczym mgła powinna spowijać tak wyjątkową postać (od razu przypomina mi się osoba Prot’a z genialnego „K-Pax’a”, która to wciągnęłaby aktorsko naszego „jaskiniowca” jedną dziurką od nosa i wydmuchnęła drugą. Jednak Kevin Spacey to aktorsko klasa osiągalna tylko dla niewielu). Trzecim – last not least – z minusów jest niestety rzecz dla mnie najistotniejsza w tego typu produkcjach, czyli zakończenie. Reżyser po raz kolejny poddał w wątpliwość bystrość widza i zaserwował nam chamskie, zamknięte zakończenie, brutalnie stawiające kropkę nad „i” i nie pozostawiające żadnego pola dla własnej interpretacji. To niestety duży błąd, bo gdyby film skończył się 5 minut wcześniej, widz pozostałby z kilkoma pytaniami, na które sam musiałby sobie odpowiedzieć i film zdecydowanie na dłużej zapadłby mu w pamięć, a tak dostajemy rozwiązanie podane na tacy i nie ma tego niesamowitego elementu niepewności odnośnie faktu, czy nasza interpretacja jest aby na pewno właściwa.
Szkoda powyższych niedociągnięć, bo film pod kątem pomysłu i formy (uwielbiam niskobudżetowe, ciekawie przegadane produkcje) miał potencjał na wyższą ocenę, a przez to niestety nie mogłem mu wystawić więcej niż 7/10, choć mimo to jest on z pewnością pozycją wartą obejrzenia i powinien usatysfakcjonować niejednego fana dramatów z domieszką fantastyki, okraszonych lekką nutką filozofii i psychologii.
Wyobraźcie sobie sytuację, że ktoś kogo znacie od 10 lat i kogo macie za swojego przyjaciela, pewnego dnia oznajmia wam, że musi wyjechać na zawsze, a przyciśnięty o powody takiej decyzji – wyjawia wam skrzętnie skrywaną tajemnicę, że tak naprawdę żyje na tym świecie od 14 000 lat i pamięta jeszcze czasy człowieka jaskiniowego… Jak byłaby wasza reakcja? Śmiech? Szyderstwa? Niedowierzanie? Podejrzewanie o głupi żart? A może jednak też ciekawość? Podobny scenariusz przedstawia nam „Man from Earth”, kameralna historia dziejąca się w środowisku uniwersyteckich inteligentów (a więc ludzi światłych), która pod względem formy bardzo przypominała mi „Sunset Limited”, ponieważ jest to także niskobudżetowy film, należący do gatunku tych „interesująco przegadanych”. Jakaś liniowa akcja tutaj nie istnieje. Na samym początku główny bohater przyznaje się swoim uniwersyteckim przyjaciołom, których ma zamiar opuścić (wyjeżdża na zawsze), odnośnie własnej przeszłości, a później wszystko toczy się na zasadzie rozmów, pytań, odpowiedzi i opowieści snutych przez naszego „jaskiniowca”. Oczywiście przyjaciele nie wierzą w historie bohatera i powątpiewając, usiłują podważać retrospekcje „jaskiniowca”, które im dłużej snute, tym bardziej – wbrew rozsądkowi – wydają się układać w dość logiczną całość… Czy więc „jaskiniowiec” mówi prawdę i jest fenomenem – osobnikiem, którego ciało przestało się starzeć w wieku 35 lat, 14 000 lat temu? Czy może jest to jednak osoba cierpiąca na zaburzenia psychiczne, która pogubiła się w kwestii własnej tożsamości? A może to po prostu pożegnalny żart głównego bohatera i ostatnia próba „wkręcenia” przyjaciół?
To co jest najciekawsze w filmie, to poruszona kwestia wiary, Boga, Jezusa, Biblii i Apostołów. Oczywiście nie mogło zabraknąć pytań na te tematy (skoro bohater usiłuje wmówić przyjaciołom, że żył także w tamtych czasach), a „jaskiniowiec” w dość interesujący sposób (ciekawa wizja reżysera) wyjaśnia jak wyglądały te sprawy 2000 lat temu… Poza tym – mamy też dość interesujące spojrzenie przedstawione przez „jaskiniowca” na pewne sprawy związane z historią planety, cywilizacji, czy kondycją ludzkiego gatunku, ponieważ bohater – wg tego co mówi – wie o tym z „pierwszej ręki” (bo żył w tamtych czasach).
Film poza dobrym pomysłem, ciekawą tematyką i nieszablonową formą ma też niestety wady. Pierwszą z nich jest fatalna, patetyczna muzyka puszczana w momentach najważniejszych motywów opowieści „jaskiniowca”. Słaby, infantylny zabieg, mający chyba dać znać tym „mniej inteligentnym” widzom, że właśnie teraz będzie „ważne”. Nie lubię takiego ewidentnego „braku zaufania” ze strony reżysera co do bystrości widza. Drugim z minusów jest wg mnie niezbyt przekonująca gra aktorska głównego bohatera (już drugoplanowi wypadli jak dla mnie ciekawiej), który jakoś nie potrafił mnie ująć swoją rolą. Nie to żeby była ona jakaś fatalna (bo jest w miarę poprawna), ale facet po prostu ją odegrał i nic więcej (słaba gra twarzą. David Lee Smith jedzie przez cały film niemal na jednej „minie”), nie wytwarzając przy tym zbytniej aury tajemniczości, która niczym mgła powinna spowijać tak wyjątkową postać (od razu przypomina mi się osoba Prot’a z genialnego „K-Pax’a”, która to wciągnęłaby aktorsko naszego „jaskiniowca” jedną dziurką od nosa i wydmuchnęła drugą. Jednak Kevin Spacey to aktorsko klasa osiągalna tylko dla niewielu). Trzecim – last not least – z minusów jest niestety rzecz dla mnie najistotniejsza w tego typu produkcjach, czyli zakończenie. Reżyser po raz kolejny poddał w wątpliwość bystrość widza i zaserwował nam chamskie, zamknięte zakończenie, brutalnie stawiające kropkę nad „i” i nie pozostawiające żadnego pola dla własnej interpretacji. To niestety duży błąd, bo gdyby film skończył się 5 minut wcześniej, widz pozostałby z kilkoma pytaniami, na które sam musiałby sobie odpowiedzieć i film zdecydowanie na dłużej zapadłby mu w pamięć, a tak dostajemy rozwiązanie podane na tacy i nie ma tego niesamowitego elementu niepewności odnośnie faktu, czy nasza interpretacja jest aby na pewno właściwa.
Szkoda powyższych niedociągnięć, bo film pod kątem pomysłu i formy (uwielbiam niskobudżetowe, ciekawie przegadane produkcje) miał potencjał na wyższą ocenę, a przez to niestety nie mogłem mu wystawić więcej niż 7/10, choć mimo to jest on z pewnością pozycją wartą obejrzenia i powinien usatysfakcjonować niejednego fana dramatów z domieszką fantastyki, okraszonych lekką nutką filozofii i psychologii.
Ocena Autora: 7
Autor: Raven