×
Tytuł:
Kto sieje wiatr…Oryginalny tytuł:
Inherit the Wind- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 1960
„Młody nauczyciel w konserwatywnym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie zasady postępowania wyznacza Biblia, zostaje postawiony przed sądem za nauczanie teorii Darwina. Jego obrony podejmuje się znany prawnik Henry Drummond, zaś oskarżycielem zostaje chrześcijański fundamentalista Matthew Harrison Brady. Rozpoczyna się proces, który zburzy spokój nie tylko miasteczka, w którym się rozgrywa, ale i całego kraju.
Sztuka, na podstawie której nakręcono film, zainspirowana została autentycznymi wydarzeniami- tak zwanym „małpim procesem Scopesa”, który miał miejsce w 1925 roku, w stanie Tennessee.”
Uwielbiam dramaty sądowe. Jest to ten gatunek filmowy, który niemal zawsze potrafi przykuć mnie do fotela od samego początku do końca, zapewniając rozrywkę najwyższych lotów. Może zresztą dlatego, że jest to nurt filmowy, gdzie nie wystarcza festiwal efektów specjalnych, by oczarować widza? Tutaj wszystko musi opierać się na postaciach, aktorstwie i dialogach, które powinny być ostre niczym brzytwa. Nie inaczej jest w przypadku „Inherit the wind”, który skupia w sobie najlepsze cechy starych klasyków spod znaku „dramatu sądowego”. Tak więc mamy tu świetne aktorstwo (doskonałe role Fredric’a March, Gene’a Kelly i Spencer’a Tracy), pełnokrwiste postacie, które od samego początku potrafią zainteresować widza opowiadaną historią, ale przede wszystkim dostajemy multum świetnych dialogów (potyczki na sali sądowej), okraszonych sarkazmem i ciętymi ripostami, których słucha się wręcz wyśmienicie. Wszystko to sprawia, że ten ponad dwugodzinny film ogląda się bez żadnych dłużyzn czy chwili znudzenia, a sam temat – dotyczący zagadnienia ślepej wiary i ludzi, którzy chcą stać na jej straży za wszelka cenę – jest bardzo chwytliwy i aktualny do dziś.
Bardzo mi się podobało to, że reżyser – pomimo, że raczej jasno nakreślone jest, po której stronie barykady by się opowiedział – unika taniego moralizatorstwa i nie odbiera pewnych racji żadnej ze stron. Kramer stara się w swoim filmie nie piętnować, ale raczej ostrzega przed zaślepieniem i przeświadczeniem o własnej nieomylności, które są najkrótszą drogą do fanatyzmu i całego zła, które on ze sobą niesie (sugestywna scena, kiedy niemal całe miasteczko robi wiec i maszerując w stronę aresztu, wyśpiewuje żeby powiesić niepokornego nauczyciela na najwyższej jabłoni). Najlepszym tego przykładem jest właśnie postać Oskarżyciela, który jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, wyznającym wzniosłe wartości – bliskie nam wszystkim, ale który w ich obronie – pogubił się gdzieś po drodze i jego postawie bliżej jest do inkwizytora niż bojownika o prawdę.
Przerażający jest ukazany w filmie małomiasteczkowy ciemnogród i ludzie, dla których wszelki postęp i odstępstwa od skostniałych norm – są złem w czystej postaci. To tego typu niebezpieczni osobnicy, dla których nałożenie białego kaptura na głowę, czy zlinczowanie „innowiercy” nie stanowiłoby większego problemu. Film kręcono w 1960 roku, ale orędowników tego „nurtu” nie trudno byłoby znaleźć nawet w dzisiejszych, niby bardziej cywilizowanych czasach, z tym że białe kaptury zamienili na ręcznie dziergane berety…
Jeżeli miałbym wskazać jakiś minus filmu, to zabrakło mi w „Inherit the wind” tego, co jest klasycznym elementem każdego dramatu sądowego, a więc mów końcowych Oskarżenia i Obrony, które z reguły stanowią małe arcydziełka w tego typu produkcjach. Nie obniża to jednak jakoś bardzo oceny filmu, ponieważ mamy w tym stylu (z tym, że zamiast monologów mamy dialog) bezpośredni „pojedynek” w finale, pomiędzy dwoma największymi antagonistami tego procesu.
Nie wiem czy reżyser zrobił to celowo, ale warto też zwrócić uwagę na niby mało istotną scenę zaraz po ogłoszeniu zakończenia rozprawy i na to jak zachowują się wówczas zgromadzeni na sali sądowej ludzie… Może tu nadinterpretuję (i pewnie tak jest), ale dla mnie było to takie „oczko” puszczone przez Kramera do widza i pozostawienie zawieszonego pytania retorycznego: „Spójrzcie na nich… Serio ktoś może wątpić, że człowiek pochodzi od małpy?”) Sprytnie postawiona kropka nad „i” i jeden z licznych smaczków w tym filmie, które mnie urzekły.
„Kto sieje wiatr…” to klasyczny dramat sądowy, podtrzymujący najlepsze tradycje gatunku, ale z jakichś niezrozumiałych powodów jest on dość mało znany (zaledwie 621 osób widziało go na FilmWebie) w porównaniu do głośniejszych tytułów z tego nurtu filmowego. Ja ze swojej strony mocno go polecam, bo szkoda byłoby nie poznać tak ciekawej i świetnie zagranej produkcji, tym bardziej że sam na niego trafiłem zupełnie przez przypadek (rekomendacje FilmWebu). Moja ocena: 8/10.
Uwielbiam dramaty sądowe. Jest to ten gatunek filmowy, który niemal zawsze potrafi przykuć mnie do fotela od samego początku do końca, zapewniając rozrywkę najwyższych lotów. Może zresztą dlatego, że jest to nurt filmowy, gdzie nie wystarcza festiwal efektów specjalnych, by oczarować widza? Tutaj wszystko musi opierać się na postaciach, aktorstwie i dialogach, które powinny być ostre niczym brzytwa. Nie inaczej jest w przypadku „Inherit the wind”, który skupia w sobie najlepsze cechy starych klasyków spod znaku „dramatu sądowego”. Tak więc mamy tu świetne aktorstwo (doskonałe role Fredric’a March, Gene’a Kelly i Spencer’a Tracy), pełnokrwiste postacie, które od samego początku potrafią zainteresować widza opowiadaną historią, ale przede wszystkim dostajemy multum świetnych dialogów (potyczki na sali sądowej), okraszonych sarkazmem i ciętymi ripostami, których słucha się wręcz wyśmienicie. Wszystko to sprawia, że ten ponad dwugodzinny film ogląda się bez żadnych dłużyzn czy chwili znudzenia, a sam temat – dotyczący zagadnienia ślepej wiary i ludzi, którzy chcą stać na jej straży za wszelka cenę – jest bardzo chwytliwy i aktualny do dziś.
Bardzo mi się podobało to, że reżyser – pomimo, że raczej jasno nakreślone jest, po której stronie barykady by się opowiedział – unika taniego moralizatorstwa i nie odbiera pewnych racji żadnej ze stron. Kramer stara się w swoim filmie nie piętnować, ale raczej ostrzega przed zaślepieniem i przeświadczeniem o własnej nieomylności, które są najkrótszą drogą do fanatyzmu i całego zła, które on ze sobą niesie (sugestywna scena, kiedy niemal całe miasteczko robi wiec i maszerując w stronę aresztu, wyśpiewuje żeby powiesić niepokornego nauczyciela na najwyższej jabłoni). Najlepszym tego przykładem jest właśnie postać Oskarżyciela, który jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, wyznającym wzniosłe wartości – bliskie nam wszystkim, ale który w ich obronie – pogubił się gdzieś po drodze i jego postawie bliżej jest do inkwizytora niż bojownika o prawdę.
Przerażający jest ukazany w filmie małomiasteczkowy ciemnogród i ludzie, dla których wszelki postęp i odstępstwa od skostniałych norm – są złem w czystej postaci. To tego typu niebezpieczni osobnicy, dla których nałożenie białego kaptura na głowę, czy zlinczowanie „innowiercy” nie stanowiłoby większego problemu. Film kręcono w 1960 roku, ale orędowników tego „nurtu” nie trudno byłoby znaleźć nawet w dzisiejszych, niby bardziej cywilizowanych czasach, z tym że białe kaptury zamienili na ręcznie dziergane berety…
Jeżeli miałbym wskazać jakiś minus filmu, to zabrakło mi w „Inherit the wind” tego, co jest klasycznym elementem każdego dramatu sądowego, a więc mów końcowych Oskarżenia i Obrony, które z reguły stanowią małe arcydziełka w tego typu produkcjach. Nie obniża to jednak jakoś bardzo oceny filmu, ponieważ mamy w tym stylu (z tym, że zamiast monologów mamy dialog) bezpośredni „pojedynek” w finale, pomiędzy dwoma największymi antagonistami tego procesu.
Nie wiem czy reżyser zrobił to celowo, ale warto też zwrócić uwagę na niby mało istotną scenę zaraz po ogłoszeniu zakończenia rozprawy i na to jak zachowują się wówczas zgromadzeni na sali sądowej ludzie… Może tu nadinterpretuję (i pewnie tak jest), ale dla mnie było to takie „oczko” puszczone przez Kramera do widza i pozostawienie zawieszonego pytania retorycznego: „Spójrzcie na nich… Serio ktoś może wątpić, że człowiek pochodzi od małpy?”) Sprytnie postawiona kropka nad „i” i jeden z licznych smaczków w tym filmie, które mnie urzekły.
„Kto sieje wiatr…” to klasyczny dramat sądowy, podtrzymujący najlepsze tradycje gatunku, ale z jakichś niezrozumiałych powodów jest on dość mało znany (zaledwie 621 osób widziało go na FilmWebie) w porównaniu do głośniejszych tytułów z tego nurtu filmowego. Ja ze swojej strony mocno go polecam, bo szkoda byłoby nie poznać tak ciekawej i świetnie zagranej produkcji, tym bardziej że sam na niego trafiłem zupełnie przez przypadek (rekomendacje FilmWebu). Moja ocena: 8/10.
Ocena Autora: 8
Autor: Raven