×
Tytuł:
DiabłyOryginalny tytuł:
The Devils- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 1971
„Akcja rozgrywa się głównie w prowincjonalnej miejscowości Loudun, którą na tle całego kraju (Francja) wyróżnia fakt tolerancyjnej koegzystencji katolików i protestantów. Urbain Grandier jest księdzem, żyjącemu czasach Ludwika XIII. Nie przestrzega on celibatu i żyje w rozpuście, posiadając ogromną liczbę kochanek. Ponadto ma bardzo silną pozycją społeczną wśród mieszkańców swojego miasta. Gdy jedna z młodych szlachcianek, która uczęszcza do niego na lekcje łaciny, zachodzi z nim w ciążę, ksiądz nie przejmuje się tym i z czasem poznaje Madeline, w której naprawdę się zakochuje i postanawia się zmienić. Wpływowy ojciec dziewczyny będącej byłą uczennicą Grandier planuje okrutną zemstę i chce wykorzystać w tym celu zakon urszulanek, którego siostrą przełożoną jest Siostra Joanna. Jako, że pozycja i postawa Księdza Grandier nie pasuje też szarej eminencji dworu królewskiego – kardynałowi Richelieu, który pragnie złamać silną pozycję hugenotów w państwie (a fortyfikacje Loudun są poważną przeszkodą do zrealizowania tego celu) – postanawia on zgładzić kapłana, oskarżając go o herezję i zdeprawowanie mniszek z miejscowego klasztoru. Powagę oskarżenia dodatkowo wzmacnia fakt rozwiązłego trybu życia Grandier i zawarcia przezeń małżeństwa ze swoją kochanką.
Film Kena Russella – jednego z największych buntowników i skandalistów wśród reżyserów brytyjskich. W wielu krajach film został ocenzurowany i bojkotowany przez kościół jak i samą widownię. Obraz powstał na podstawie powieść A. Huxleya i dramatu J. Whitinga.”
Powiem szczerze, że film, pomimo swojego słusznego wieku (a ma już ponad 40 lat) nadal potrafi zmasakrować widza swoją bezkompromisowością, scenami pełnymi seksualności, szaleństwa i przemocy, oraz obrazoburczą atmosferą profanacji symboli katolickich (niejeden, nie posiadający dystansu do tych spraw Katolik może poczuć się dotknięty. Aż strach pomyśleć, jakie wrażenia i emocje wywoływał ten obraz wchodząc na ekrany…). Dzieło Russella to policzek wymierzony w hipokryzję Kościoła Katolickiego oraz Władzy Świeckiej, które w tamtych czasach bez żadnych skrupułów eliminowały swoich przeciwników pod płaszczykiem Inkwizycji, oskarżając o czary, spółkowanie z diabłem i inne – wyssane z palca – herezje, niezgodne z jedyną, słuszną doktryną Kościoła. Reżyser, często w przesadzony sposób (a myślę, że zabieg ten był celowy, aby jeszcze bardziej uwypuklić kuriozalność i groteskowość tamtych czasów, oraz to, jak łatwo było kogoś posłać na stos), pokazuje że bez względu na status społeczny, nikt w tamtych czasach nie mógł czuć się bezpieczny, bo wystarczyło wydumane oskarżenie (tutaj Grandier został oskarżony przez chorą psychicznie Przeoryszę Urszulanek, która skrycie się w nim podkochiwała i popadła w całkowite szaleństwo, kiedy Ksiądz ożenił się ze swoją kochanką. Porażające jest to, że Grandier nigdy wcześniej nawet nie widział Siostry Joanny, a ona sama widział go tylko przez moment i to wystarczyło, aby tłumione pod habitem latami potrzeby seksualne – popchnęły kaleką Zakonnicę na skraj obłędu), aby znalazł się jakiś gorliwy sadysta w habicie, tylko czekający, aby móc zmierzyć się z „diabłem” za pomocą pseudo-egzorcyzmów i tortur…
Russell bez żadnego znieczulenia pokazuje nam jak lokalni możnowładcy wykorzystywali Kościół (Ojciec brzemiennej, odrzuconej kochanki Księdza Grandier, prowadzący swoją wendettę przeciwko duchownemu), a Kościół (Kardynał Richelieu urabiający Króla) wykorzystywał Władzę Świecką do uprawiania typowej prywaty i załatwiania własnych interesów, wynikających z chęci zysku, czy starej jak świat – zemsty. Dostajemy tutaj całą galerię groteskowych postaci, od samego Króla (zmanierowany, zblazowany, infantylny cynik, bawiący się ludzkim cierpieniem i nie mający nawet cienia wątpliwości odnośnie charakteru „egzorcyzmów”, które bez owijania w bawełnę nazywa – „zabawą”), przez „Łowców Czarownic” (szaleńców i sadystów, którzy pod płaszczykiem działania „w imieniu Boga” – dopuszczają się największych okrucieństw, chociaż pod ich maskami fanatyzmu, daje się zauważyć czasem, że nawet oni nie wierzą w te wszystkie wydumane oskarżenia), Gawiedź (bawiącą się podczas tortur jak na najlepszym jarmarku), po – wydawać by się mogło – bohaterskiego Księdza Grandier, który jednak jest także cynikiem, wykorzystującym swoją pozycję do seksualnych podbojów i mającym za nic obowiązek celibatu. Tutaj nie ma typowo pozytywnych postaci. Każda w jakiś sposób jest skażona przez „chorobę” trawiącą tamte czasy. I pomimo, że główny bohater z czasem przechodzi przemianę (momentami można odnieść wrażenie, jakby dążył on do autodestrukcji, chcąc ponieść karę za swoje przewinienia w stosunku do licznych, wykorzystanych i porzuconych kochanek), to trudno jest zapomnieć jego wcześniejszą butną, chłodną i nie mającą nic wspólnego z duchem chrześcijaństwa postawę, wobec kobiety, która zaszła z nim w ciążę.
„Diabły” raczą nas także świetnym aktorstwem (zwłaszcza w wykonaniu Olivera Reed i Vanessy Redgrave), ponurą atmosferą degrengolady moralnej i dehumanizacji tamtejszego społeczeństwa, dobrze dopasowanym do całości zakończeniem, oraz bluźnierczymi scenami, które na długo zapadają w pamięć i mogą niektórych nawet jeszcze dzisiaj bulwersować (np. wizje seksu z Jezusem schodzącym z krzyża, który przybiera postać Ojca Grandier; „gwałt” na Figurze Jezusa, czy dzikie seksualne szaleństwo „opętanych” Urszulanek). Poza tym, sam poruszany temat jest ponury i niestety nadal bardzo aktualny, bo chociaż dzisiaj stosy świętej inkwizycji już nie płoną, to tytułowe „diabły” nadal są obecne w sercach niektórych elit rządzących jak i części kleru, którzy to potrafią manipulować, mataczyć, oszukiwać i mieszać w głowach tłumu, dla uzyskiwania doraźnych korzyści. Może i czasy się zmieniły, a wraz z nimi – także i metody, ale władza kleru, czy polityków (kiedyś to byli to „możnowładcy”) nadal „ma się dobrze” i często naznaczona jest moralną zgnilizną, sprzeniewierzaniem się własnej misji oraz dążeniem do zaspokajania prywatnych ambicji. Mocny, nie pozostawiający obojętnym film, który pomimo – świadomego wg mnie – skręcania momentami w stronę kiczu (podczas niektórych, najbardziej kontrowersyjnych scen), na długo pozostaje w pamięci i daje do myślenia. Moja ocena: 8/10.
Powiem szczerze, że film, pomimo swojego słusznego wieku (a ma już ponad 40 lat) nadal potrafi zmasakrować widza swoją bezkompromisowością, scenami pełnymi seksualności, szaleństwa i przemocy, oraz obrazoburczą atmosferą profanacji symboli katolickich (niejeden, nie posiadający dystansu do tych spraw Katolik może poczuć się dotknięty. Aż strach pomyśleć, jakie wrażenia i emocje wywoływał ten obraz wchodząc na ekrany…). Dzieło Russella to policzek wymierzony w hipokryzję Kościoła Katolickiego oraz Władzy Świeckiej, które w tamtych czasach bez żadnych skrupułów eliminowały swoich przeciwników pod płaszczykiem Inkwizycji, oskarżając o czary, spółkowanie z diabłem i inne – wyssane z palca – herezje, niezgodne z jedyną, słuszną doktryną Kościoła. Reżyser, często w przesadzony sposób (a myślę, że zabieg ten był celowy, aby jeszcze bardziej uwypuklić kuriozalność i groteskowość tamtych czasów, oraz to, jak łatwo było kogoś posłać na stos), pokazuje że bez względu na status społeczny, nikt w tamtych czasach nie mógł czuć się bezpieczny, bo wystarczyło wydumane oskarżenie (tutaj Grandier został oskarżony przez chorą psychicznie Przeoryszę Urszulanek, która skrycie się w nim podkochiwała i popadła w całkowite szaleństwo, kiedy Ksiądz ożenił się ze swoją kochanką. Porażające jest to, że Grandier nigdy wcześniej nawet nie widział Siostry Joanny, a ona sama widział go tylko przez moment i to wystarczyło, aby tłumione pod habitem latami potrzeby seksualne – popchnęły kaleką Zakonnicę na skraj obłędu), aby znalazł się jakiś gorliwy sadysta w habicie, tylko czekający, aby móc zmierzyć się z „diabłem” za pomocą pseudo-egzorcyzmów i tortur…
Russell bez żadnego znieczulenia pokazuje nam jak lokalni możnowładcy wykorzystywali Kościół (Ojciec brzemiennej, odrzuconej kochanki Księdza Grandier, prowadzący swoją wendettę przeciwko duchownemu), a Kościół (Kardynał Richelieu urabiający Króla) wykorzystywał Władzę Świecką do uprawiania typowej prywaty i załatwiania własnych interesów, wynikających z chęci zysku, czy starej jak świat – zemsty. Dostajemy tutaj całą galerię groteskowych postaci, od samego Króla (zmanierowany, zblazowany, infantylny cynik, bawiący się ludzkim cierpieniem i nie mający nawet cienia wątpliwości odnośnie charakteru „egzorcyzmów”, które bez owijania w bawełnę nazywa – „zabawą”), przez „Łowców Czarownic” (szaleńców i sadystów, którzy pod płaszczykiem działania „w imieniu Boga” – dopuszczają się największych okrucieństw, chociaż pod ich maskami fanatyzmu, daje się zauważyć czasem, że nawet oni nie wierzą w te wszystkie wydumane oskarżenia), Gawiedź (bawiącą się podczas tortur jak na najlepszym jarmarku), po – wydawać by się mogło – bohaterskiego Księdza Grandier, który jednak jest także cynikiem, wykorzystującym swoją pozycję do seksualnych podbojów i mającym za nic obowiązek celibatu. Tutaj nie ma typowo pozytywnych postaci. Każda w jakiś sposób jest skażona przez „chorobę” trawiącą tamte czasy. I pomimo, że główny bohater z czasem przechodzi przemianę (momentami można odnieść wrażenie, jakby dążył on do autodestrukcji, chcąc ponieść karę za swoje przewinienia w stosunku do licznych, wykorzystanych i porzuconych kochanek), to trudno jest zapomnieć jego wcześniejszą butną, chłodną i nie mającą nic wspólnego z duchem chrześcijaństwa postawę, wobec kobiety, która zaszła z nim w ciążę.
„Diabły” raczą nas także świetnym aktorstwem (zwłaszcza w wykonaniu Olivera Reed i Vanessy Redgrave), ponurą atmosferą degrengolady moralnej i dehumanizacji tamtejszego społeczeństwa, dobrze dopasowanym do całości zakończeniem, oraz bluźnierczymi scenami, które na długo zapadają w pamięć i mogą niektórych nawet jeszcze dzisiaj bulwersować (np. wizje seksu z Jezusem schodzącym z krzyża, który przybiera postać Ojca Grandier; „gwałt” na Figurze Jezusa, czy dzikie seksualne szaleństwo „opętanych” Urszulanek). Poza tym, sam poruszany temat jest ponury i niestety nadal bardzo aktualny, bo chociaż dzisiaj stosy świętej inkwizycji już nie płoną, to tytułowe „diabły” nadal są obecne w sercach niektórych elit rządzących jak i części kleru, którzy to potrafią manipulować, mataczyć, oszukiwać i mieszać w głowach tłumu, dla uzyskiwania doraźnych korzyści. Może i czasy się zmieniły, a wraz z nimi – także i metody, ale władza kleru, czy polityków (kiedyś to byli to „możnowładcy”) nadal „ma się dobrze” i często naznaczona jest moralną zgnilizną, sprzeniewierzaniem się własnej misji oraz dążeniem do zaspokajania prywatnych ambicji. Mocny, nie pozostawiający obojętnym film, który pomimo – świadomego wg mnie – skręcania momentami w stronę kiczu (podczas niektórych, najbardziej kontrowersyjnych scen), na długo pozostaje w pamięci i daje do myślenia. Moja ocena: 8/10.
Ocena Autora: 8
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Bóg przed sądem”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Bóg przed sądem”
Tytuł:
Bóg przed sądemOryginalny tytuł:
God on Trial- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 2008
„W ramach żydowskiej tradycji kłócenia się z Bogiem, więźniowie w Auschwitz postanawiają postawić Boga przed sądem. Wyprodukowany dla angielskiej stacji telewizyjnej BBC film jest jakby paradokumentem, mającym przedstawić losy żydowskich więźniów obozów zagłady. Obserwujemy ich codzienne życie, zwyczaje i emocje.”
Szczerze mówiąc powyższy opis jest średnio trafiony. Tak na prawdę ten film to jedna, wielka dysputa oczekujących na śmierć Żydów, którzy postanawiają przeprowadzić sąd nad Bogiem i tym do czego Wszechmocny dopuścił. Ustanawiają Sędziego, Oskarżyciela, Obrońcę i w myśl prawa karnego rozpoczynają w swoim baraku – przewód sądowy, w którym z góry wiadomo, że sam „oskarżony” nigdy nie zabierze głosu…
Ten film, choć wyprodukowany na potrzeby TV (a więc bez wielomilionowych budżetów, topowych aktorów i innych fajerwerków), jest prawdziwą perełką dla osób lubiących przegadane dramaty. To sugestywny, mocny film opierający się wyłącznie na dialogach, gdzie pada większość pytań, ktore zadawała sobie chyba każda osoba, która choć przez chwilę zastanawiała się nad potwornościami hitlerowskiego holokaustu („gdzie wtedy był Bóg?”, „dlaczego do tego wszystkiego dopuścił?” itp.).
Film – pomimo, że jako takiej akcji w nim się nie uświadczy zbyt wiele – wciąga niesamowicie, ponieważ tak pytania (a raczej oskarżenia), jak i odpowiedzi „obrony”, które na nie padają – są bardzo inteligentne i dają wiele do myślenia. Próby obrony Boga – zwłaszcza dla osób choć trochę znających Torę czy Pismo Święte (choć to nie jest akurat konieczne, bo reżyser przytacza nam odpowiednie cytaty z tych Ksiąg) – także są wiarygodne, choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że wina „Najwyższego” jest niepodważalna…
Nie będę oczywiście zdradzał jaki zapada wyrok (choć zakończenie jest mocne, co jest dodatkowym plusem filmu), bo tak na prawdę nie to jest najważniejsze (prawdziwy „wyrok” i tak zapada w sercu każdego z nas, kto myśli o tamtych czasach). Chciałbym tylko dodać, że oprócz świetnego tematu (sprawy o których chyba każdy z nas kiedyś myślał) i bardzo dobrych dialogów, dostajemy tu także niezłe, przekonujące aktorstwo (choć większość aktorów jest mi nieznanych) i ciekawy pomysł na realizację, gdzie czasy współczesne (grupa zwiedzających, oprowadzana po obozie Auschwitz) przeplatają się z czasami minionymi i wspomnianym Sądem nad postawą Boga…
Mocny, poruszający dramat – dający więcej trudnych pytań niż łatwych odpowiedzi – na długo zapadający w pamięć i skłaniający do własnych przemyśleń. Moja ocena: 7,5/10.
Szczerze mówiąc powyższy opis jest średnio trafiony. Tak na prawdę ten film to jedna, wielka dysputa oczekujących na śmierć Żydów, którzy postanawiają przeprowadzić sąd nad Bogiem i tym do czego Wszechmocny dopuścił. Ustanawiają Sędziego, Oskarżyciela, Obrońcę i w myśl prawa karnego rozpoczynają w swoim baraku – przewód sądowy, w którym z góry wiadomo, że sam „oskarżony” nigdy nie zabierze głosu…
Ten film, choć wyprodukowany na potrzeby TV (a więc bez wielomilionowych budżetów, topowych aktorów i innych fajerwerków), jest prawdziwą perełką dla osób lubiących przegadane dramaty. To sugestywny, mocny film opierający się wyłącznie na dialogach, gdzie pada większość pytań, ktore zadawała sobie chyba każda osoba, która choć przez chwilę zastanawiała się nad potwornościami hitlerowskiego holokaustu („gdzie wtedy był Bóg?”, „dlaczego do tego wszystkiego dopuścił?” itp.).
Film – pomimo, że jako takiej akcji w nim się nie uświadczy zbyt wiele – wciąga niesamowicie, ponieważ tak pytania (a raczej oskarżenia), jak i odpowiedzi „obrony”, które na nie padają – są bardzo inteligentne i dają wiele do myślenia. Próby obrony Boga – zwłaszcza dla osób choć trochę znających Torę czy Pismo Święte (choć to nie jest akurat konieczne, bo reżyser przytacza nam odpowiednie cytaty z tych Ksiąg) – także są wiarygodne, choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że wina „Najwyższego” jest niepodważalna…
Nie będę oczywiście zdradzał jaki zapada wyrok (choć zakończenie jest mocne, co jest dodatkowym plusem filmu), bo tak na prawdę nie to jest najważniejsze (prawdziwy „wyrok” i tak zapada w sercu każdego z nas, kto myśli o tamtych czasach). Chciałbym tylko dodać, że oprócz świetnego tematu (sprawy o których chyba każdy z nas kiedyś myślał) i bardzo dobrych dialogów, dostajemy tu także niezłe, przekonujące aktorstwo (choć większość aktorów jest mi nieznanych) i ciekawy pomysł na realizację, gdzie czasy współczesne (grupa zwiedzających, oprowadzana po obozie Auschwitz) przeplatają się z czasami minionymi i wspomnianym Sądem nad postawą Boga…
Mocny, poruszający dramat – dający więcej trudnych pytań niż łatwych odpowiedzi – na długo zapadający w pamięć i skłaniający do własnych przemyśleń. Moja ocena: 7,5/10.
Ocena Autora: 7.5
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Hiszpański Cyrk”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Hiszpański Cyrk”
Tytuł:
Hiszpański CyrkOryginalny tytuł:
Balada triste de trompeta- Gatunek: Dramat / Thriller
- Rok produkcji: 2010
„Opowieść rozpoczyna się w 1937 roku, ukazując początki hiszpańskiej wojny domowej, wcielenie do rebelii, aresztowanie i uwięzienie klowna, który jest ojcem (małego wówczas) Javiera. Właściwie niewiele wiadomo o tym, co się z chłopcem działo w czasie frankistowskich rządów. Fabuła przenosi się do roku 1973, a więc schyłkowego okresu rządów Franco. Javier podejmuje pracę jako „smutny” klown w cyrku, idąc tym samym w ślady ojca i dziadka, czyli wielopokoleniowej tradycji. Tam poznaje piękną akrobatkę, Natalię. Między nimi rodzi się zakazane uczucie. Zakazane, bo kobieta jest związana z sadystycznym Sergio, „wesołym klownem”, który właściwie rządzi cyrkiem. Gdy mężczyzna odkrywa zdradę Natalii, ciężko bije Javiera. Po krótkim pobycie w szpitalu „smutny” klown oddaje z nawiązką odniesione rany, potwornie szpecąc twarz rywala. Dla obu mężczyzn to pewien koniec. Javier musi uciekać przed policją, a szpetny Sergio nie może już pracować jako klown. Koniec dotychczasowego życia to także początek innego, naznaczonego w obu wypadkach krwawą ścieżką przemocy.”
Powiem szczerze, że sięgnąłem po ten film tylko dlatego, że lubię obrazy z motywami cyrkowymi (vide: „Santa Sangre” Jodorowsky’ego, czy „Człowiek-Słoń” Lyncha), nie nastawiając się na nic zbyt porywającego, choć osoba reżysera (Alex de la Iglesia) była mi już wcześniej znana z dobrej strony. Jakoś te wszystkie odniesienia do wojny domowej w Hiszpanii średnio mnie pociągały, ale okazało się jednak, że właśnie dzięki nim, najnowszy film Hiszpana można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach – tak tej „dosłownej”, jak i alegorycznej, co z miejsca podnosi wartość „Hiszpańskiego Cyrku” w moich oczach.
Z jednej więc strony mamy niby sztampową – ale niesamowicie wciągającą i barwnie opowiedzianą – historię miłosnego trójkąta pomiędzy sadystycznym „Wesołym Klownem”, piękną Akrobatką i wrażliwym „Smutnym Klownem”. Historię, w której Natalia – będąca niemal niczym femme fatale (choć nie do końca, bo jednak w jej postępowaniu brak premedytacji) poprzez swoją niemożność dokonania wyboru (pożąda zarówno „Wesołego Klowna”, który fascynuje ją erotycznie – jako typowy „Samiec Alfa”, jak i „Smutnego Klowna”, który pociąga ją swoją wrażliwością i opiekuńczością) staje się katalizatorem wydarzeń, które nakręcą całą spiralę przemocy i staną się preludium do wszechogarniającego szaleństwa, które pochłonie całą trójkę, sprawiając, że nic nie będzie już takie jak dawniej…
Wszystko to opowiedziane jest bardzo sprawnie (widz nie nudzi się ani przez chwilę) i atrakcyjnie od strony wizualnej. Gra aktorska jest świetna (nie tylko dwójki antagonistów, jak i samej Akrobatki – ale także w kwestii ról drugoplanowych), a niektóre ujęcia są niesamowicie surrealistyczne (np. scena snu Smutnego Klowna) i groteskowe (np. przemiana i szaleństwo „Smutnego”). Wszystko to jest spowite ciężkim, czarnym humorem (choć są to tylko momenty i łatwo je przeoczyć), który sprawia, że film ciężko jest jednoznacznie zaklasyfikować (ja dostrzegam tu elementy horroru, mrocznego thrillera, dramatu, a nawet tragi-komedii). Reżyser – wg mnie – z premedytacją (co często jest mu zarzucane jako „niedoróbka”) popada w skrajność, momentami zalewając ekran scenami, które epatują ogromną dawką brutalności, czy wręcz odrealnionego szaleństwa. Wszystko to jednak ma na celu pokazanie drugiego dna filmu i prosty przekaz, że „historia miłosnego trójkąta”, to nie wszystko, o czym chciał powiedzieć Iglesia w „Hiszpańskim Cyrku”…
Dochodzimy tutaj do drugiej, alegorycznej, warstwy filmu, ponieważ nie bez przyczyny reżyser umiejscowił jego akcję w czasach wielkich przemian i rewolucji… Jeżeli przyjmiemy, że chory konflikt pomiędzy Klownami, to przenośnia wojny domowej w Hiszpanii i dwóch zwalczających się stron, a Piękna Natalia – to symbol Hiszpanii, o którą toczy się ta walka, a która to walka prowadzi tylko do permanentnego szaleństwa i destrukcji – film nabiera zupełnie innego wymiaru i zaczynamy dostrzegać pewne szczegóły, które pozwalają nam na głębszą interpretację tego obrazu (świetny motyw, kiedy Smutny Klown spotyka członków terrorystycznej grupy ETA i zadaje pozornie niewinne pytanie: „a Wy – z jakiego jesteście cyrku?”. Niby zabawne, ale też jakże tragiczne w swym wydźwięku, bo dostrzegamy, że rewolucja przeprowadzona na bazie przemocy, rodzi tylko kolejną przemoc i ta spirala będzie się nakręcać tak długo, jak długo rodzić się będą następne pokolenia wychowane w duchu zemsty i idei rozwiązań siłowych).
Nieważne, czy film ogląda się jako zwykłą historię, czy stara się analizować głębiej – obraz Iglesii wciąga tak, zarówno samą, smutną opowieścią, jak i całą jej wizualną (świetne zdjęcia) oraz werbalną (dobrze dopasowana muzyka) stroną. Nawet na płaszczyźnie podstawowej, „Hiszpański Cyrk” ma swoją głębię i niesie także ostrzeżenie (a więc nie jest to jakaś bezwartościowa historyjka), że walcząc z potworami, należy uważać, aby samemu nie stać się potworem. Poza tym, pokazuje, że miłość – pomimo iż piękne i wzniosłe uczucie, opiewane przez poetów – jeżeli rodzi się na „chorym gruncie”, może mieć siłę niesamowicie destrukcyjną, tak dla jednostek (Klowni i Akrobatka), jak i całych narodów (alegoryczna Hiszpania). Moja ocena: 7/10.
Powiem szczerze, że sięgnąłem po ten film tylko dlatego, że lubię obrazy z motywami cyrkowymi (vide: „Santa Sangre” Jodorowsky’ego, czy „Człowiek-Słoń” Lyncha), nie nastawiając się na nic zbyt porywającego, choć osoba reżysera (Alex de la Iglesia) była mi już wcześniej znana z dobrej strony. Jakoś te wszystkie odniesienia do wojny domowej w Hiszpanii średnio mnie pociągały, ale okazało się jednak, że właśnie dzięki nim, najnowszy film Hiszpana można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach – tak tej „dosłownej”, jak i alegorycznej, co z miejsca podnosi wartość „Hiszpańskiego Cyrku” w moich oczach.
Z jednej więc strony mamy niby sztampową – ale niesamowicie wciągającą i barwnie opowiedzianą – historię miłosnego trójkąta pomiędzy sadystycznym „Wesołym Klownem”, piękną Akrobatką i wrażliwym „Smutnym Klownem”. Historię, w której Natalia – będąca niemal niczym femme fatale (choć nie do końca, bo jednak w jej postępowaniu brak premedytacji) poprzez swoją niemożność dokonania wyboru (pożąda zarówno „Wesołego Klowna”, który fascynuje ją erotycznie – jako typowy „Samiec Alfa”, jak i „Smutnego Klowna”, który pociąga ją swoją wrażliwością i opiekuńczością) staje się katalizatorem wydarzeń, które nakręcą całą spiralę przemocy i staną się preludium do wszechogarniającego szaleństwa, które pochłonie całą trójkę, sprawiając, że nic nie będzie już takie jak dawniej…
Wszystko to opowiedziane jest bardzo sprawnie (widz nie nudzi się ani przez chwilę) i atrakcyjnie od strony wizualnej. Gra aktorska jest świetna (nie tylko dwójki antagonistów, jak i samej Akrobatki – ale także w kwestii ról drugoplanowych), a niektóre ujęcia są niesamowicie surrealistyczne (np. scena snu Smutnego Klowna) i groteskowe (np. przemiana i szaleństwo „Smutnego”). Wszystko to jest spowite ciężkim, czarnym humorem (choć są to tylko momenty i łatwo je przeoczyć), który sprawia, że film ciężko jest jednoznacznie zaklasyfikować (ja dostrzegam tu elementy horroru, mrocznego thrillera, dramatu, a nawet tragi-komedii). Reżyser – wg mnie – z premedytacją (co często jest mu zarzucane jako „niedoróbka”) popada w skrajność, momentami zalewając ekran scenami, które epatują ogromną dawką brutalności, czy wręcz odrealnionego szaleństwa. Wszystko to jednak ma na celu pokazanie drugiego dna filmu i prosty przekaz, że „historia miłosnego trójkąta”, to nie wszystko, o czym chciał powiedzieć Iglesia w „Hiszpańskim Cyrku”…
Dochodzimy tutaj do drugiej, alegorycznej, warstwy filmu, ponieważ nie bez przyczyny reżyser umiejscowił jego akcję w czasach wielkich przemian i rewolucji… Jeżeli przyjmiemy, że chory konflikt pomiędzy Klownami, to przenośnia wojny domowej w Hiszpanii i dwóch zwalczających się stron, a Piękna Natalia – to symbol Hiszpanii, o którą toczy się ta walka, a która to walka prowadzi tylko do permanentnego szaleństwa i destrukcji – film nabiera zupełnie innego wymiaru i zaczynamy dostrzegać pewne szczegóły, które pozwalają nam na głębszą interpretację tego obrazu (świetny motyw, kiedy Smutny Klown spotyka członków terrorystycznej grupy ETA i zadaje pozornie niewinne pytanie: „a Wy – z jakiego jesteście cyrku?”. Niby zabawne, ale też jakże tragiczne w swym wydźwięku, bo dostrzegamy, że rewolucja przeprowadzona na bazie przemocy, rodzi tylko kolejną przemoc i ta spirala będzie się nakręcać tak długo, jak długo rodzić się będą następne pokolenia wychowane w duchu zemsty i idei rozwiązań siłowych).
Nieważne, czy film ogląda się jako zwykłą historię, czy stara się analizować głębiej – obraz Iglesii wciąga tak, zarówno samą, smutną opowieścią, jak i całą jej wizualną (świetne zdjęcia) oraz werbalną (dobrze dopasowana muzyka) stroną. Nawet na płaszczyźnie podstawowej, „Hiszpański Cyrk” ma swoją głębię i niesie także ostrzeżenie (a więc nie jest to jakaś bezwartościowa historyjka), że walcząc z potworami, należy uważać, aby samemu nie stać się potworem. Poza tym, pokazuje, że miłość – pomimo iż piękne i wzniosłe uczucie, opiewane przez poetów – jeżeli rodzi się na „chorym gruncie”, może mieć siłę niesamowicie destrukcyjną, tak dla jednostek (Klowni i Akrobatka), jak i całych narodów (alegoryczna Hiszpania). Moja ocena: 7/10.
Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Raid”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Raid”
Tytuł:
RaidOryginalny tytuł:
Serbuan maut- Gatunek: Akcja
- Rok produkcji: 2011
„Elitarna jednostka SWAT wkracza do siedziby kartelu narkotykowego. Komandosi nie wiedzą, że wieżowiec zamieniono w twierdzę pełną bezwzględnych, brutalnych i świetnie przygotowanych do ataku przestępców. Oddział wpada w pułapkę. Jedyną szansą na ucieczkę jest przedarcie się przez trzydzieści pięter wieżowca.”
Powiem tak, jeżeli ktoś chce obejrzeć old schoolowy odmóżdżacz, gdzie trup ściele się gęsto, kule permanentnie świszczą koło głowy, a scen walki wręcz nie powstydziłby się sam Bruce Le (i nie przesadzam tu ani trochę) – The Raid będzie świetnym wyborem.
Nie ma co się tu zbytnio rozpisywać, bo fabuła jest prosta jak drut. Elitarny oddział SWAT wpada w pułapkę i zostaje uwięziony w 30 piętrowym molochu, pełnym zdesperowanych psychopatów, pragnących ich zabić. Okazuje się, że misja nie była usankcjonowana i Antyterroryści nie mogą liczyć na wsparcie. Zaczyna się mordercza walka o przeżycie, gdzie ich wyjątkowe umiejętności, zostaną przeciwstawione przeważającym siłom wroga i jego szaleństwu oraz desperacji.
Można się oczywiście czepiać niedociągnięć w kwestii realizmu, czy słabej głębi psychologicznej postaci (większość bohaterów to po prostu „Antyterroryści”, których widz ma wyłącznie na tej podstawie „kupić” lub nie), ale chyba nie po to sięga się po filmy akcji?
Film daje widzowi wszystko co powinien, w kanonie tego gatunku – akcja mknie niczym rakieta, jest dramatycznie, ujęcia są świetne (także w zwolnionych tempach), a sceny walk zapierają po prostu dech w piersiach (to chyba jakaś odmiana Combat, ale efekty są piorunujące!). Na prawdę fajna pozycja żeby się wyluzować, wyłączyć mózg i móc cieszyć patrzałki niesamowitą wizualnie rozpierduchą. Typowe „męskie” kino, pod browar z kumplami. Mi tam się podobało. Moja ocena: 6,5/10.
Powiem tak, jeżeli ktoś chce obejrzeć old schoolowy odmóżdżacz, gdzie trup ściele się gęsto, kule permanentnie świszczą koło głowy, a scen walki wręcz nie powstydziłby się sam Bruce Le (i nie przesadzam tu ani trochę) – The Raid będzie świetnym wyborem.
Nie ma co się tu zbytnio rozpisywać, bo fabuła jest prosta jak drut. Elitarny oddział SWAT wpada w pułapkę i zostaje uwięziony w 30 piętrowym molochu, pełnym zdesperowanych psychopatów, pragnących ich zabić. Okazuje się, że misja nie była usankcjonowana i Antyterroryści nie mogą liczyć na wsparcie. Zaczyna się mordercza walka o przeżycie, gdzie ich wyjątkowe umiejętności, zostaną przeciwstawione przeważającym siłom wroga i jego szaleństwu oraz desperacji.
Można się oczywiście czepiać niedociągnięć w kwestii realizmu, czy słabej głębi psychologicznej postaci (większość bohaterów to po prostu „Antyterroryści”, których widz ma wyłącznie na tej podstawie „kupić” lub nie), ale chyba nie po to sięga się po filmy akcji?
Film daje widzowi wszystko co powinien, w kanonie tego gatunku – akcja mknie niczym rakieta, jest dramatycznie, ujęcia są świetne (także w zwolnionych tempach), a sceny walk zapierają po prostu dech w piersiach (to chyba jakaś odmiana Combat, ale efekty są piorunujące!). Na prawdę fajna pozycja żeby się wyluzować, wyłączyć mózg i móc cieszyć patrzałki niesamowitą wizualnie rozpierduchą. Typowe „męskie” kino, pod browar z kumplami. Mi tam się podobało. Moja ocena: 6,5/10.
Ocena Autora: 6.5
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Dom bez okien”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Dom bez okien”
Tytuł:
Dom bez okienOryginalny tytuł:
Dom bez okien- Gatunek: Dramat / Psychologiczny
- Rok produkcji: 1962
„Prowincjonalny cyrk przeżywa kryzys. Grozi mu likwidacja, gdyż występy zespołu składającego się głównie z „weteranów areny” nie są w stanie przyciągnąć publiczności. Sytuację zmienia pojawienie się Roberta, młodego chłopaka, obdarzonego dużymi zdolnościami pantomimicznymi. Jego występy gromadzą komplety publiczności. Robert nie umie jednak ułożyć sobie stosunków z członkami zespołu. Parodiuje ich popisy, uświadamiając cyrkowcom niedoskonałość i odbierając im wiarę w siebie. W narastającej atmosferze konfliktów Robert postanawia odejść z cyrku wraz z Teresą, młodą akrobatką, która, związana z dyrektorem, ma dosyć życia w dwuznacznej atmosferze…
Debiut Stanisława Jędryki jest psychologiczną analizą życia zamkniętego środowiska cyrkowców. Ukazuje kulisy ich pracy i cenę, jaką płacą za wykonywanie wymarzonego zawodu. W swoim klimacie film przypomina głośną La Stradę Felliniego.”
„Dom bez okien”, to kolejny przykład, że polski dramat ma się dobrze już od dawna, a polska szkoła filmowa w tym gatunku X Muzy, czuje się jak ryba w wodzie. Porównanie (opis) do „La Strady” Felliniego jest wg mnie mocno nietrafione, bo obydwa filmy – pomimo „cyrkowej otoczki” – dotykają zupełnie innych spraw, ale nie zmienia to jednak faktu, że film Jędryki to bardzo dobry dramat psychologiczny, ze świetną rolą Wiesława Gołasa (niektórzy uważają, że to jego najlepsze aktorskie dokonanie) i przesłaniem, które jak było aktualne podczas kręcenia filmu (1962r.), tak jest aktualne do dzisiaj.
Pomimo, iż nie sądzę, aby było to głównym zamierzeniem reżysera – oglądając film, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że „Dom bez okien” dość wyraźnie ostrzega, aby – mówiąc kolokwialnie – „nie wcinać się pomiędzy wódkę a zakąskę”, bez względu na intencje. Często się mówi, że ktoś („osoba trzecia”), kto miesza się w sprawy dotyczące rodziny, czy związku – zawsze dostanie za to po łapach, bo ludzie sobie bliscy – dziś się pokłócą, następnie jutro pogodzą, a „osoba usiłująca się wtrącać” – zawsze będzie tą złą. W filmie Jędryki widzimy to dość wyraźnie. Mim Robert, pomimo że chce uświadomić cyrkowym old boy’om (którzy są jak jedna, wielka rodzina, a on jest dla nich outsiderem) – dla ich własnego dobra – że czas zastanowić się nad zawieszeniem butów na kołku, ponieważ nie są już w stanie (ze względu na wiek i ograniczenia fizyczne) dawać ludziom show, jakiego widzowie oczekują – osiąga w ten sposób odwrotny skutek, zraża wszystkich do siebie i doprowadza do tragedii. W tym momencie pojawia się drugie przesłanie filmu, oraz rozważania reżysera nad rolą ludzkich marzeń (celu) i prawdy w naszym życiu. Już Ibsen pisał, że w świecie rządzonym przez kłamstwo – prawda może mieć siłę wyłącznie niszczącą. Tutaj także prawda nikogo nie wyzwala. Bo czy pracownicy cyrku tak na prawdę nie zdają sobie podświadomie sprawy z tego, co usiłuje udowadniać im Robert? Wiedzą o tym wszystkim doskonale, ale przyjęcie tego do wiadomości i pogodzenie się z tym faktem – zabiłoby ich marzenia o dalszej karierze cyrkowej (co dla nich jest gorsze niż śmierć), a czymże jest człowiek, który przestał marzyć i czy takie życie, to jeszcze życie, czy już tylko pusta, bezcelowa wegetacja?
Cyrkowcy na początku potrzebują Roberta, który sprawia, że widzów jest komplet, a show wszystkim się podoba. Jednak Mim, parodiując numery Cyrkowców (i w ten sposób tuszując przed widzami ich niedociągnięcia), pokazuje też samym Weteranom – niczym w krzywym zwierciadle – na jakim poziomie stoi ich sztuka cyrkowa, a smutne wnioski z tego wypływające już niekoniecznie podobają się samym zainteresowanym, dla których ich cyrkowe numery to prawdziwa, nietykalna świętość. Niewiele więc czasu potrzeba, aby Mim z bohatera, stał się wrogiem publicznym #1, oraz pośrednim sprawcą doprowadzającym do finalnej tragedii.
Film Jędryki, to przede wszystkim, smutny i przejmujący obraz ludzi, którzy żyją przeszłością, nie potrafiąc się pogodzić z tym, że lata ich „cyrkowej świetności” odeszły w siną dal i już nie wrócą. To obraz wypalonych Sztukmistrzów, którzy tak kochają to co robią, że nie potrafią sobie wyobrazić życia bez cyrku, pomimo że ich numery coraz bardziej zaczynają trącić tandetą. To alegoria tego momentu życia, który prędzej czy później – zawsze nadchodzi dla każdego człowieka i kwestią jest tu tylko to, czy będzie się potrafiło „ze sceny zejść niepokonanym”, czy będzie desperacko odwalało coraz większą chałturę, odcinając kupony od swej przeszłości. Robert jako człowiek mający przed sobą jeszcze przyszłość, był z góry skazany na porażkę w zderzeniu z osobami, które dawno już przestały nadążać za zmieniającym się światem. Jego próby „pomocy” mogły tylko wprowadzić jeszcze większy chaos i destrukcję, ponieważ Weterani nie potrzebowali kogoś, na kogo patrząc – będą się czuli jeszcze gorzej, widząc wprost swoje niedociągnięcia. Woleli żyć w swoim, dającym nadzieję „słodkim kłamstwie”, niż stawić czoła „gorzkiej prawdzie”, której zwiastunem był nowy Mim…
Poza świetnym, nadal aktualnym tematem, „Dom bez okien” potrafi oczarować widza doskonałym aktorstwem prawdziwej starej gwardii gwiazd polskiego kina (Gołas, Szaflarska, Bielicka, Fijewski, Ziejewski), wiarygodną psychologią postaci, dobrze komponującą się z całością muzyką, oraz poruszającym zakończeniem, będącym solidną kropką nad „i” w kwestii rozważanych przez reżysera problemów. Uwielbiam kiedy eksperymentując (film obejrzałem zupełnie przypadkowo), trafiam na takie „klasyczne perełki”. Moja ocena 7,5/10.
„Dom bez okien”, to kolejny przykład, że polski dramat ma się dobrze już od dawna, a polska szkoła filmowa w tym gatunku X Muzy, czuje się jak ryba w wodzie. Porównanie (opis) do „La Strady” Felliniego jest wg mnie mocno nietrafione, bo obydwa filmy – pomimo „cyrkowej otoczki” – dotykają zupełnie innych spraw, ale nie zmienia to jednak faktu, że film Jędryki to bardzo dobry dramat psychologiczny, ze świetną rolą Wiesława Gołasa (niektórzy uważają, że to jego najlepsze aktorskie dokonanie) i przesłaniem, które jak było aktualne podczas kręcenia filmu (1962r.), tak jest aktualne do dzisiaj.
Pomimo, iż nie sądzę, aby było to głównym zamierzeniem reżysera – oglądając film, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że „Dom bez okien” dość wyraźnie ostrzega, aby – mówiąc kolokwialnie – „nie wcinać się pomiędzy wódkę a zakąskę”, bez względu na intencje. Często się mówi, że ktoś („osoba trzecia”), kto miesza się w sprawy dotyczące rodziny, czy związku – zawsze dostanie za to po łapach, bo ludzie sobie bliscy – dziś się pokłócą, następnie jutro pogodzą, a „osoba usiłująca się wtrącać” – zawsze będzie tą złą. W filmie Jędryki widzimy to dość wyraźnie. Mim Robert, pomimo że chce uświadomić cyrkowym old boy’om (którzy są jak jedna, wielka rodzina, a on jest dla nich outsiderem) – dla ich własnego dobra – że czas zastanowić się nad zawieszeniem butów na kołku, ponieważ nie są już w stanie (ze względu na wiek i ograniczenia fizyczne) dawać ludziom show, jakiego widzowie oczekują – osiąga w ten sposób odwrotny skutek, zraża wszystkich do siebie i doprowadza do tragedii. W tym momencie pojawia się drugie przesłanie filmu, oraz rozważania reżysera nad rolą ludzkich marzeń (celu) i prawdy w naszym życiu. Już Ibsen pisał, że w świecie rządzonym przez kłamstwo – prawda może mieć siłę wyłącznie niszczącą. Tutaj także prawda nikogo nie wyzwala. Bo czy pracownicy cyrku tak na prawdę nie zdają sobie podświadomie sprawy z tego, co usiłuje udowadniać im Robert? Wiedzą o tym wszystkim doskonale, ale przyjęcie tego do wiadomości i pogodzenie się z tym faktem – zabiłoby ich marzenia o dalszej karierze cyrkowej (co dla nich jest gorsze niż śmierć), a czymże jest człowiek, który przestał marzyć i czy takie życie, to jeszcze życie, czy już tylko pusta, bezcelowa wegetacja?
Cyrkowcy na początku potrzebują Roberta, który sprawia, że widzów jest komplet, a show wszystkim się podoba. Jednak Mim, parodiując numery Cyrkowców (i w ten sposób tuszując przed widzami ich niedociągnięcia), pokazuje też samym Weteranom – niczym w krzywym zwierciadle – na jakim poziomie stoi ich sztuka cyrkowa, a smutne wnioski z tego wypływające już niekoniecznie podobają się samym zainteresowanym, dla których ich cyrkowe numery to prawdziwa, nietykalna świętość. Niewiele więc czasu potrzeba, aby Mim z bohatera, stał się wrogiem publicznym #1, oraz pośrednim sprawcą doprowadzającym do finalnej tragedii.
Film Jędryki, to przede wszystkim, smutny i przejmujący obraz ludzi, którzy żyją przeszłością, nie potrafiąc się pogodzić z tym, że lata ich „cyrkowej świetności” odeszły w siną dal i już nie wrócą. To obraz wypalonych Sztukmistrzów, którzy tak kochają to co robią, że nie potrafią sobie wyobrazić życia bez cyrku, pomimo że ich numery coraz bardziej zaczynają trącić tandetą. To alegoria tego momentu życia, który prędzej czy później – zawsze nadchodzi dla każdego człowieka i kwestią jest tu tylko to, czy będzie się potrafiło „ze sceny zejść niepokonanym”, czy będzie desperacko odwalało coraz większą chałturę, odcinając kupony od swej przeszłości. Robert jako człowiek mający przed sobą jeszcze przyszłość, był z góry skazany na porażkę w zderzeniu z osobami, które dawno już przestały nadążać za zmieniającym się światem. Jego próby „pomocy” mogły tylko wprowadzić jeszcze większy chaos i destrukcję, ponieważ Weterani nie potrzebowali kogoś, na kogo patrząc – będą się czuli jeszcze gorzej, widząc wprost swoje niedociągnięcia. Woleli żyć w swoim, dającym nadzieję „słodkim kłamstwie”, niż stawić czoła „gorzkiej prawdzie”, której zwiastunem był nowy Mim…
Poza świetnym, nadal aktualnym tematem, „Dom bez okien” potrafi oczarować widza doskonałym aktorstwem prawdziwej starej gwardii gwiazd polskiego kina (Gołas, Szaflarska, Bielicka, Fijewski, Ziejewski), wiarygodną psychologią postaci, dobrze komponującą się z całością muzyką, oraz poruszającym zakończeniem, będącym solidną kropką nad „i” w kwestii rozważanych przez reżysera problemów. Uwielbiam kiedy eksperymentując (film obejrzałem zupełnie przypadkowo), trafiam na takie „klasyczne perełki”. Moja ocena 7,5/10.
Ocena Autora: 7.5
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Słodki zapach sukcesu”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Słodki zapach sukcesu”
Tytuł:
Słodki zapach sukcesuOryginalny tytuł:
Sweet Smell of Success- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 1957
„Film na podstawie powieści Ernesta Lehmana. Opowiada o korupcji, chorej miłości i niszczącej żądzy władzy.
Sidney Falco, drobny agent prasowy, pragnie wspiąć się na szczyt kariery zawodowej, by poczuć „słodki zapach sukcesu”. Przypochlebia się wszechwładnemu redaktorowi rubryki towarzyskiej jednej z nowojorskich gazet, Hunseckerowi. Dostarcza mu tematów i posłusznie wykonuje wszystkie jego polecenia. Natomiast Hunseckerowi sen z powiek spędza romans jego własnej siostry z muzykiem jazzowym. Wpływowy felietonista obiecuje pomóc Sidney’owi w karierze, w zamian za rozbicie tego związku…”
Jeżeli ktoś oglądał „Wodzireja” z genialnym Stuhrem i tamten film mu się podobał, to „Słodki zapach sukcesu” także przypadnie mu do gustu, bo porusza podobne zagadnienia tj. wyścig szczurów, karierowiczostwo, bieg po trupach do celu, czy całkowity zanik jakichkolwiek norm moralnych u ludzi opętanych wizją sukcesu za wszelką cenę. Różnica tkwi tylko w grupach zawodowych, bo w filmie Feliksa Falka mieliśmy do czynienia z kręgami artystycznymi, a tutaj – ze światem mediów. Nie zmienia to jednak faktu, że panująca zgnilizna moralna – tu i tam jest podobna, dlatego oba filmy są tak realistyczne i aktualne do dzisiaj.
Bohater „Sweet Smell of Success”, to typowy wilk w owczej skórze, „śliski” człowiek skrywający cały czas prawdziwą twarz za rzędami masek, który zawsze wie komu się podlizać, a kogo wystawić, aby osiągnąć zamierzony cel. To facet bez żadnych zasad, który dla własnych zysków potrafi kupczyć ciałem zakochanej w nim kobiety, manipulować faktami, oczernić w prasie bogu ducha winnego człowieka, czy podrzucić mu kompromitujące dowody, aby zgarnęła go Policja. Jeżeli dodamy do tego bezgraniczną służalczość osobom, które „wiele mogą”, aparycję typowego, ładniutkiego gogusia, z przyklejonym fałszywym uśmieszkiem, oraz permanentny „słodko-pierdzący” słowotok z jego ust – dostajemy bohatera, którego trudno polubić (to raczej oczywiste) lub choćby trochę mu współczuć. Tutaj reżyser trochę poszedł wg mnie za daleko, bo odgrywany przez Stuhra Danielak, pomimo, że podobne, fałszywe indywiduum – mimo wszystko potrafił wzbudzić w widzu jakąś niewielką dozę litości i współczucia, a Sidney Falco to typ, którego oglądając – widz trzyma wręcz kciuki, aby podwinęła mu się noga i facet dostał za swoje. Osobiście wolę jednak mniej jednoznaczne postacie bohaterów (cała przyjemność w oglądaniu ich rozterek), dlatego Sidney Falco stosunkowo trochę słabiej do mnie przemawia niż Lutek Danielak z „Wodzireja”, choć mimo wszystko postać jest zagrana tak, że faktycznie można ją znienawidzić (co ewidentnie było zamysłem reżysera).
Od strony aktorskiej, „Słodki zapach sukcesu” jest zagrany wręcz brawurowo. Najbardziej wyróżnia się oczywiście Richard Burton (a to ci niespodzianka…) w roli wszechwładnego, prasowego bonzy, który pociąga za wszystkie sznurki w mieście. Z jednej strony postać cyniczna, bezwzględna, zamknięta w sobie i małomówna, która samym spojrzeniem potrafi pokazać rozmówcy, gdzie jest jego miejsce w szeregu. Z drugiej jednak strony – człowiek posiadający mimo wszystko jakieś uczucia (choć przybierają one chorą formę) i starający się chronić swoją siostrę przed całym światem, nawet wbrew jej własnej woli. Reszta aktorów wypada także świetnie. Nawet postacie drugoplanowe są rozpisane i odegrane na bardzo dobrym poziomie, przez to że nie są tylko tłem, lecz mają widzowi do opowiedzenia własne historie. Na dokładkę dostajemy też świetne zdjęcia i bardzo dobrze komponującą się ścieżkę dźwiękową, oraz (a raczej „przede wszystkim”) błyskotliwe dialogi, które na długo potrafią zapaść w pamięć (vide: scena w restauracji, finałowa konfrontacja, czy próba Falco pozyskania Komika jako swojego klienta).
Jeżeli chodzi o zakończenie (spoko, nie będzie spoilerów), to dla mnie tutaj także lepiej wypadło to zaproponowane przez Falka (było bardziej dosadne i gorzkie), choć to ze „Słodkiego smaku sukcesu” także powinno przypaść większości do gustu, ponieważ nie można odmówić mu mocy i odpowiedniego spuentowania tego, co chciał pokazać reżyser. Po prostu zakończenie „Wodzireja” bardziej pasowało mi pod kątem tego, jak ja sam zwieńczyłbym tego typu historię (ale to wyłącznie kwestia indywidualnych preferencji).
„Sweet Smell of Success” to dramat w stylu noir, zdecydowanie wart uwagi, zarówno poprzez poruszaną, wciąż aktualną problematykę, świetną oprawę wizualno-muzyczną, jak i doskonałe aktorstwo, oraz inteligentne dialogi. Skojarzenia z „Wodzirejem” nie są bezpodstawne (choć film Falka powstał oczywiście dużo później), choć tylko od samego widza (i jego indywidualnych poglądów oraz preferencji) będzie zależało, który z filmów doceni bardziej. Wg mnie – jeden jak i drugi, to pozycja z gatunku „musisz to obejrzeć!”. Moja ocena: 7,5/10 („Wodzireja” oceniłem 8/10).
Jeżeli ktoś oglądał „Wodzireja” z genialnym Stuhrem i tamten film mu się podobał, to „Słodki zapach sukcesu” także przypadnie mu do gustu, bo porusza podobne zagadnienia tj. wyścig szczurów, karierowiczostwo, bieg po trupach do celu, czy całkowity zanik jakichkolwiek norm moralnych u ludzi opętanych wizją sukcesu za wszelką cenę. Różnica tkwi tylko w grupach zawodowych, bo w filmie Feliksa Falka mieliśmy do czynienia z kręgami artystycznymi, a tutaj – ze światem mediów. Nie zmienia to jednak faktu, że panująca zgnilizna moralna – tu i tam jest podobna, dlatego oba filmy są tak realistyczne i aktualne do dzisiaj.
Bohater „Sweet Smell of Success”, to typowy wilk w owczej skórze, „śliski” człowiek skrywający cały czas prawdziwą twarz za rzędami masek, który zawsze wie komu się podlizać, a kogo wystawić, aby osiągnąć zamierzony cel. To facet bez żadnych zasad, który dla własnych zysków potrafi kupczyć ciałem zakochanej w nim kobiety, manipulować faktami, oczernić w prasie bogu ducha winnego człowieka, czy podrzucić mu kompromitujące dowody, aby zgarnęła go Policja. Jeżeli dodamy do tego bezgraniczną służalczość osobom, które „wiele mogą”, aparycję typowego, ładniutkiego gogusia, z przyklejonym fałszywym uśmieszkiem, oraz permanentny „słodko-pierdzący” słowotok z jego ust – dostajemy bohatera, którego trudno polubić (to raczej oczywiste) lub choćby trochę mu współczuć. Tutaj reżyser trochę poszedł wg mnie za daleko, bo odgrywany przez Stuhra Danielak, pomimo, że podobne, fałszywe indywiduum – mimo wszystko potrafił wzbudzić w widzu jakąś niewielką dozę litości i współczucia, a Sidney Falco to typ, którego oglądając – widz trzyma wręcz kciuki, aby podwinęła mu się noga i facet dostał za swoje. Osobiście wolę jednak mniej jednoznaczne postacie bohaterów (cała przyjemność w oglądaniu ich rozterek), dlatego Sidney Falco stosunkowo trochę słabiej do mnie przemawia niż Lutek Danielak z „Wodzireja”, choć mimo wszystko postać jest zagrana tak, że faktycznie można ją znienawidzić (co ewidentnie było zamysłem reżysera).
Od strony aktorskiej, „Słodki zapach sukcesu” jest zagrany wręcz brawurowo. Najbardziej wyróżnia się oczywiście Richard Burton (a to ci niespodzianka…) w roli wszechwładnego, prasowego bonzy, który pociąga za wszystkie sznurki w mieście. Z jednej strony postać cyniczna, bezwzględna, zamknięta w sobie i małomówna, która samym spojrzeniem potrafi pokazać rozmówcy, gdzie jest jego miejsce w szeregu. Z drugiej jednak strony – człowiek posiadający mimo wszystko jakieś uczucia (choć przybierają one chorą formę) i starający się chronić swoją siostrę przed całym światem, nawet wbrew jej własnej woli. Reszta aktorów wypada także świetnie. Nawet postacie drugoplanowe są rozpisane i odegrane na bardzo dobrym poziomie, przez to że nie są tylko tłem, lecz mają widzowi do opowiedzenia własne historie. Na dokładkę dostajemy też świetne zdjęcia i bardzo dobrze komponującą się ścieżkę dźwiękową, oraz (a raczej „przede wszystkim”) błyskotliwe dialogi, które na długo potrafią zapaść w pamięć (vide: scena w restauracji, finałowa konfrontacja, czy próba Falco pozyskania Komika jako swojego klienta).
Jeżeli chodzi o zakończenie (spoko, nie będzie spoilerów), to dla mnie tutaj także lepiej wypadło to zaproponowane przez Falka (było bardziej dosadne i gorzkie), choć to ze „Słodkiego smaku sukcesu” także powinno przypaść większości do gustu, ponieważ nie można odmówić mu mocy i odpowiedniego spuentowania tego, co chciał pokazać reżyser. Po prostu zakończenie „Wodzireja” bardziej pasowało mi pod kątem tego, jak ja sam zwieńczyłbym tego typu historię (ale to wyłącznie kwestia indywidualnych preferencji).
„Sweet Smell of Success” to dramat w stylu noir, zdecydowanie wart uwagi, zarówno poprzez poruszaną, wciąż aktualną problematykę, świetną oprawę wizualno-muzyczną, jak i doskonałe aktorstwo, oraz inteligentne dialogi. Skojarzenia z „Wodzirejem” nie są bezpodstawne (choć film Falka powstał oczywiście dużo później), choć tylko od samego widza (i jego indywidualnych poglądów oraz preferencji) będzie zależało, który z filmów doceni bardziej. Wg mnie – jeden jak i drugi, to pozycja z gatunku „musisz to obejrzeć!”. Moja ocena: 7,5/10 („Wodzireja” oceniłem 8/10).
Ocena Autora: 7.5
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „To wspaniałe życie”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „To wspaniałe życie”
Tytuł:
To wspaniałe życieOryginalny tytuł:
It’s a Wonderful Life- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 1946
„George Baily (James Stewart) wraz ze swoim wujem (Thomas Mitchell) kieruje budowlaną kasą oszczędności w małym miasteczku. Niemal całkowicie poświęca się pracy, pomagając potrzebującym w uzyskaniu własnego mieszkania. Niestety, tuż przed Bożym Narodzeniem wuj gubi osiem tysięcy dolarów, co może doprowadzić do zamknięcia kasy. Baily załamuje się nerwowo i postanawia popełnić samobójstwo. W ostatniej chwili ocala go anioł stróż, który odsłania przed nim piękne aspekty życia… Doskonałe studium człowieka, który rozstaje się ze swoimi marzeniami, godząc się z codzienną – ponurą rzeczywistością. Krytycy uznali ten film za jedno z najlepszych dzieł lat 40.”
Powiem tak – Frank Capra nakręcił film, który mnie totalnie rozwalił. Nadrabiam ostatnio zaległości w klasyce i oglądam sporo starszych filmów. Czytając opis „It’s a wonderful life” stwierdziłem, że ten sobie odpuszczę, bo nie lubię przesłodzonych obrazów, które z życiowymi realiami nie mają zbyt wiele wspólnego (z opisu, obraz Capry zapowiadał się właśnie na taki cukierkowy dramat z obowiązkowym happy endem). Jednak średnia ocena na FilmWebie w okolicach 8,1/10 (i sporo oddanych głosów) przekonały mnie, że nawet jeżeli film ma mi nie do końca podejść, to klasykę należy znać, zwłaszcza w przypadku tak kultowego wręcz obrazu.
Nie wiem co jest takiego w tym filmie, że nawet ja (lubiący zupełnie inne stylistycznie dramaty) uznaję go za wyśmienity obraz? Może niesamowita gra aktorska Jamesa Stewarta i Lionela Barrymore’a? Może świetne zdjęcia i doskonale dobraną ścieżkę dźwiękową? A może po prostu to, że mimo iż film może od razu budzić skojarzenia z „Opowieścią Wigilijną” Dickensa – zawiera jednak w sobie sporo „podskórnej goryczy” i pomimo optymistycznego tytułu („To wspaniałe życie”), pokazuje, że może i życie ogólnie jest wspaniałe, ale potrafi dać nam zdrowo w kość i tak na prawdę, często musimy chadzać ze sobą na kompromisy jeżeli chcemy być dobrzy dla wszystkich dookoła.
Główny bohater jest takim po prostu dobrym człowiekiem (w dzisiejszych czasach większość miałaby go za frajera, którego można wycyckać. Smutne zaiste to czasy…), facetem który nie stara się na siłę być dobrym dla wszystkich – taka jest po prostu jego natura i inaczej nie potrafi. Płaci za to jednak wysoką cenę, bo aby ratować rodzinną firmę – musi zrezygnować z własnych marzeń (zawsze chciał podróżować po świecie, a utyka w małym miasteczku i zajmuje się czymś, co zupełnie nie jest jego powołaniem), a nawet z pieniędzy przeznaczonych na podróż poślubną (spłaca z nich długi firmy). Pomimo tego całego dobra, które czyni – Bóg, niczym Hioba, wystawia go na kolejne próby, doprowadzając do tego, że w pewien wigilijny wieczór, bohater staje przed niemal 100-u procentową wizją utraty firmy i trafienia do więzienia. To przelewa czarę goryczy i gość stwierdza, że najlepiej byłoby żeby się w ogóle nie urodził. Na te słowa z nieba zostaje zesłany anioł, który ma pokazać bohaterowi jak potoczyłyby się losy miasteczka i jego mieszkańców, gdyby nasz bohater faktycznie nigdy się nie urodził. Nie jest to, jak się domyślacie, wizja zbyt optymistyczna…
Teoretycznie film jest bardzo prosty w swojej wymowie (podsumowanie w stylu: „ten jest na prawdę bogaty, kto posiada prawdziwych przyjaciół” – ociera się niemal o banał) i nie przekazuje nic odkrywczego. Z drugiej jednak strony, obraz ten zawiera niesamowite pokłady optymizmu oraz pozytywnej energii i pomimo bajkowych motywów (anioły, Bóg, zmienianie przeszłości itp.) oraz tego, że od początku wiemy jak się to wszystko skończy (nie trzeba być tu mistrzem dedukcji), to jednak pomiędzy wierszami przemyka się brutalna, gorzka, życiowa prawda, że jeżeli chcesz mieć miękkie serce, to musisz posiadać zarazem twardy tyłek, a ludzie których ogólnie uznaje się za tych „dobrych” – dostają po tym tyłku najbardziej (ot, takie specyficzne poczucie humoru kogoś tam nad nami)
Moja ocena to 9/10, a film na prawdę zasłużył na miano kultowego (oglądając go, należy jednak pamiętać w którym roku był kręcony).
Powiem tak – Frank Capra nakręcił film, który mnie totalnie rozwalił. Nadrabiam ostatnio zaległości w klasyce i oglądam sporo starszych filmów. Czytając opis „It’s a wonderful life” stwierdziłem, że ten sobie odpuszczę, bo nie lubię przesłodzonych obrazów, które z życiowymi realiami nie mają zbyt wiele wspólnego (z opisu, obraz Capry zapowiadał się właśnie na taki cukierkowy dramat z obowiązkowym happy endem). Jednak średnia ocena na FilmWebie w okolicach 8,1/10 (i sporo oddanych głosów) przekonały mnie, że nawet jeżeli film ma mi nie do końca podejść, to klasykę należy znać, zwłaszcza w przypadku tak kultowego wręcz obrazu.
Nie wiem co jest takiego w tym filmie, że nawet ja (lubiący zupełnie inne stylistycznie dramaty) uznaję go za wyśmienity obraz? Może niesamowita gra aktorska Jamesa Stewarta i Lionela Barrymore’a? Może świetne zdjęcia i doskonale dobraną ścieżkę dźwiękową? A może po prostu to, że mimo iż film może od razu budzić skojarzenia z „Opowieścią Wigilijną” Dickensa – zawiera jednak w sobie sporo „podskórnej goryczy” i pomimo optymistycznego tytułu („To wspaniałe życie”), pokazuje, że może i życie ogólnie jest wspaniałe, ale potrafi dać nam zdrowo w kość i tak na prawdę, często musimy chadzać ze sobą na kompromisy jeżeli chcemy być dobrzy dla wszystkich dookoła.
Główny bohater jest takim po prostu dobrym człowiekiem (w dzisiejszych czasach większość miałaby go za frajera, którego można wycyckać. Smutne zaiste to czasy…), facetem który nie stara się na siłę być dobrym dla wszystkich – taka jest po prostu jego natura i inaczej nie potrafi. Płaci za to jednak wysoką cenę, bo aby ratować rodzinną firmę – musi zrezygnować z własnych marzeń (zawsze chciał podróżować po świecie, a utyka w małym miasteczku i zajmuje się czymś, co zupełnie nie jest jego powołaniem), a nawet z pieniędzy przeznaczonych na podróż poślubną (spłaca z nich długi firmy). Pomimo tego całego dobra, które czyni – Bóg, niczym Hioba, wystawia go na kolejne próby, doprowadzając do tego, że w pewien wigilijny wieczór, bohater staje przed niemal 100-u procentową wizją utraty firmy i trafienia do więzienia. To przelewa czarę goryczy i gość stwierdza, że najlepiej byłoby żeby się w ogóle nie urodził. Na te słowa z nieba zostaje zesłany anioł, który ma pokazać bohaterowi jak potoczyłyby się losy miasteczka i jego mieszkańców, gdyby nasz bohater faktycznie nigdy się nie urodził. Nie jest to, jak się domyślacie, wizja zbyt optymistyczna…
Teoretycznie film jest bardzo prosty w swojej wymowie (podsumowanie w stylu: „ten jest na prawdę bogaty, kto posiada prawdziwych przyjaciół” – ociera się niemal o banał) i nie przekazuje nic odkrywczego. Z drugiej jednak strony, obraz ten zawiera niesamowite pokłady optymizmu oraz pozytywnej energii i pomimo bajkowych motywów (anioły, Bóg, zmienianie przeszłości itp.) oraz tego, że od początku wiemy jak się to wszystko skończy (nie trzeba być tu mistrzem dedukcji), to jednak pomiędzy wierszami przemyka się brutalna, gorzka, życiowa prawda, że jeżeli chcesz mieć miękkie serce, to musisz posiadać zarazem twardy tyłek, a ludzie których ogólnie uznaje się za tych „dobrych” – dostają po tym tyłku najbardziej (ot, takie specyficzne poczucie humoru kogoś tam nad nami)
Moja ocena to 9/10, a film na prawdę zasłużył na miano kultowego (oglądając go, należy jednak pamiętać w którym roku był kręcony).
Ocena Autora: 9
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Defendor”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Defendor”
Tytuł:
DefendorOryginalny tytuł:
Defendor- Gatunek: Dramat / Komedia
- Rok produkcji: 2009
„Bohaterem filmu jest mężczyzna o imieniu Arthur Poppington (Woody Harrelson) , który uważa się za superbohatera i nazywa siebie Defendor’em. W mieście szerzy się przestępczość i korupcja. Arthur postanawia oczyścić miasto ze zła. Nie posiadając żadnej innej mocy niż odwaga, mając zaledwie bronie jakie sam zrobił i wiarę w to, że nic i nikt nie jest w stanie go powstrzymać ani zranić – podejmuje nierówną walkę z mafią i wszelkimi przejawami niesprawiedliwości”
„Defendor” nie jest klasycznym dramatem a raczej tragikomedią, choć granica pomiędzy „tragi” a „komedią” zależy tu wyłącznie od wrażliwości osoby oglądającej, bo dla mnie temu filmowi było zdecydowanie bliżej do dramatu niż głupawej komedyjki, gdzie można by się było pośmiać z opóźnionego w rozwoju człowieka, uważającego się za super-herosa. „Defendor” to film bazujący na ciekawym, oryginalnym pomyśle, gdzie nie mamy do czynienia z klasycznym super-hero kopiącym wszystkim dookoła dupska, ale z opóźnionym w rozwoju, zwyczajnym facetem, o złotym sercu (mi się od razu skojarzył z Forrestem Gump’em, z tym że Defendor ma zdecydowanie zawsze bardziej „pod górkę” w życiu niż Forrest, któremu wszystko jakoś się tak gładko udawało), który wmówił sobie że jest super-bohaterem, przywdział tandetny strój, zaopatrzył w tandetną broń własnej roboty (maczuga na bazie kija bejzbolowego, proca, słoiki z wściekłymi osami itp.) i ruszył w miasto walczyć z niesprawiedliwością oraz pomagać potrzebującym. Na pierwszy rzut oka wydawać może się to śmieszne (tandetne bronie, strój rodem ze sklepu zabawkowego, „skuteczność” Defendora, który z reguły podczas swoich potyczek z bad-guys’ami dostaje bęcki itp), ale we mnie ten film wzbudził jedynie smutek, że obecnie panuje taka znieczulica społeczna i bierność (korupcja lub brak możliwości skutecznego działania) policji, że społeczeństwo „potrzebuje” Defendora, który by – nawet tak nieudolnie – próbował bronić jego interesów. Bo jeżeli nie on, to kto (skoro większość obywateli nie ma na to odwagi)? To pytanie cały czas przewija się gdzieś między wierszami toczącej się akcji. Ale cóż, jakie społeczeństwo, taki super-bohater…
Poza tym, kolejny smutny uśmiech na mej twarzy wywołała motywacja przywdziewanie stroju Defendora przez upośledzonego Arthura, który jak sam stwierdza – jako super-bohater nie czuje się już głupi, niepotrzebny i nijaki. W jego mniemaniu – dopiero wówczas staje się wartościową jednostką, z którą ktoś się liczy (identycznego wytłumaczenia używa jego przyjaciółka-prostytutka, odpowiadając na pytanie, dlaczego ciągle pali crack)…
Reżyser „Defendora” stara się warstwą śmiechu maskować poważne problemy (samotność i brak akceptacji jednostki żyjącej – przez swoje upośledzenie (Defendor) czy też wybór (prostytutka Kate) – poza nawiasem społeczeństwa, ogólną znieczulicę społeczną i bierność działań policji), ale jak dla mnie jest to wyłącznie śmiech przez łzy (coś co mogliśmy zobaczyć np. w „Dniu Świra”). Doskonale odegrał tu tytułową rolę Woody Harrelson potwierdzając, że jest z niego na prawdę świetny aktor, o czym trochę pozwolił nam już zapomnieć przyjmując liczne drugo i trzecioplanowe rólki w mało ambitnych produkcjach (gdzie te brawurowe role jak np. w „Skandaliście Larrym Flynt’cie”?).
Polecam „Defendora”, bo film jest na prawdę inny, doskonale zagrany przez Woody’ego i w ciekawy sposób poruszający istotne kwestie. Jest oczywiście grupa osób, którą będzie bawiło to, że „debil-przebieraniec dostaje baty przy niemal każdej swojej próbie ratowania świata” (patrz: wpisy na FilmWeb’ie), takim osobom proponuję jednak trochę lżejsze kino pokroju „Kick-Ass’a”, bo „Defendor” to wbrew pozorom film bardzo poważny, w którym reżyser poprzez „dawkę śmiechu” stara się złagodzić ponure wnioski, jakie wypływają podczas oglądania tego obrazu. Moja ocena 7/10.
„Defendor” nie jest klasycznym dramatem a raczej tragikomedią, choć granica pomiędzy „tragi” a „komedią” zależy tu wyłącznie od wrażliwości osoby oglądającej, bo dla mnie temu filmowi było zdecydowanie bliżej do dramatu niż głupawej komedyjki, gdzie można by się było pośmiać z opóźnionego w rozwoju człowieka, uważającego się za super-herosa. „Defendor” to film bazujący na ciekawym, oryginalnym pomyśle, gdzie nie mamy do czynienia z klasycznym super-hero kopiącym wszystkim dookoła dupska, ale z opóźnionym w rozwoju, zwyczajnym facetem, o złotym sercu (mi się od razu skojarzył z Forrestem Gump’em, z tym że Defendor ma zdecydowanie zawsze bardziej „pod górkę” w życiu niż Forrest, któremu wszystko jakoś się tak gładko udawało), który wmówił sobie że jest super-bohaterem, przywdział tandetny strój, zaopatrzył w tandetną broń własnej roboty (maczuga na bazie kija bejzbolowego, proca, słoiki z wściekłymi osami itp.) i ruszył w miasto walczyć z niesprawiedliwością oraz pomagać potrzebującym. Na pierwszy rzut oka wydawać może się to śmieszne (tandetne bronie, strój rodem ze sklepu zabawkowego, „skuteczność” Defendora, który z reguły podczas swoich potyczek z bad-guys’ami dostaje bęcki itp), ale we mnie ten film wzbudził jedynie smutek, że obecnie panuje taka znieczulica społeczna i bierność (korupcja lub brak możliwości skutecznego działania) policji, że społeczeństwo „potrzebuje” Defendora, który by – nawet tak nieudolnie – próbował bronić jego interesów. Bo jeżeli nie on, to kto (skoro większość obywateli nie ma na to odwagi)? To pytanie cały czas przewija się gdzieś między wierszami toczącej się akcji. Ale cóż, jakie społeczeństwo, taki super-bohater…
Poza tym, kolejny smutny uśmiech na mej twarzy wywołała motywacja przywdziewanie stroju Defendora przez upośledzonego Arthura, który jak sam stwierdza – jako super-bohater nie czuje się już głupi, niepotrzebny i nijaki. W jego mniemaniu – dopiero wówczas staje się wartościową jednostką, z którą ktoś się liczy (identycznego wytłumaczenia używa jego przyjaciółka-prostytutka, odpowiadając na pytanie, dlaczego ciągle pali crack)…
Reżyser „Defendora” stara się warstwą śmiechu maskować poważne problemy (samotność i brak akceptacji jednostki żyjącej – przez swoje upośledzenie (Defendor) czy też wybór (prostytutka Kate) – poza nawiasem społeczeństwa, ogólną znieczulicę społeczną i bierność działań policji), ale jak dla mnie jest to wyłącznie śmiech przez łzy (coś co mogliśmy zobaczyć np. w „Dniu Świra”). Doskonale odegrał tu tytułową rolę Woody Harrelson potwierdzając, że jest z niego na prawdę świetny aktor, o czym trochę pozwolił nam już zapomnieć przyjmując liczne drugo i trzecioplanowe rólki w mało ambitnych produkcjach (gdzie te brawurowe role jak np. w „Skandaliście Larrym Flynt’cie”?).
Polecam „Defendora”, bo film jest na prawdę inny, doskonale zagrany przez Woody’ego i w ciekawy sposób poruszający istotne kwestie. Jest oczywiście grupa osób, którą będzie bawiło to, że „debil-przebieraniec dostaje baty przy niemal każdej swojej próbie ratowania świata” (patrz: wpisy na FilmWeb’ie), takim osobom proponuję jednak trochę lżejsze kino pokroju „Kick-Ass’a”, bo „Defendor” to wbrew pozorom film bardzo poważny, w którym reżyser poprzez „dawkę śmiechu” stara się złagodzić ponure wnioski, jakie wypływają podczas oglądania tego obrazu. Moja ocena 7/10.
Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Drzwi obok”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Drzwi obok”
Tytuł:
Drzwi obokOryginalny tytuł:
Naboer- Gatunek: Thriller / Psychologiczny
- Rok produkcji: 2005
„Kiedy główny bohater zostaje porzucony przez dziewczynę, do sąsiedniego mieszkania wprowadzają się dwie piękne kobiety. Całą trójkę połączy wkrótce erotyczna fascynacja. John balansując na granicy jawy i snu zaczyna spełniać swoje głęboko skrywane fantazje. Dla naszego bohatera rozpoczyna się niebezpieczna zabawa – zabawa, w której splatają się seks, przemoc, dziwne pokoje i ciemne korytarze. Skąd się wzięły te dziewczyny…? Czego właściwie chcą….?”
Nie chciałbym się tutaj rozpisywać głębiej o fabule (wiem, że samo opis niewiele mówi), bo pisząc cokolwiek więcej – musiałbym zdradzić rozwiązanie filmu, a nie chciałbym psuć niektórym zabawy. Powiem tylko tyle, że film przypomina swoją stylistyką trochę „Lokatora” Romana Polańskiego. Tutaj też mamy samotną jednostkę, zaplątaną w dziwną sytuację, która wydaje się być czymś z pogranicza sennego koszmaru (coś a’la Lynch, tylko w o wiele prostszej do rozszyfrowania formie i z interpretacją podaną na tacy). Do końca nie jesteśmy pewni co jest prawdą, a co nie i towarzyszymy bohaterowi w klaustrofobicznej wędrówce labiryntem ciasnych korytarzy z nieskończoną ilością drzwi, w drodze do poznania tajemnicy jaką skrywają jego tajemnicze sąsiadki…
Od razu ostrzegam, że większości „Drzwi Obok” mogą się nie spodobać. Nie ma tu ani szybkiej akcji ani też jakichś fajerwerków. Jest za to duszny, gęsty niczym smoła klimat i permanentne poczucie niepewności odnośnie tego, co jest prawdą a co nie. Świetnie wpasowuje się w to muzyka, umiejętnie budująca nastrój i podkreślająca poczucie zagrożenia. Wędrówka bohatera baardzo kojarzyła mi się z moimi wyobrażeniami wędrówki Józefa K. („Proces” Kafki) po gmachu biurokratycznej machiny sądu (kto czytał – wie o co mi chodzi). Tutaj mamy takie samo zagubienie i niepewność głównego bohatera.
„Naboer” nie bazuje na porywającej akcji (chociaż na luzie potrafi przykuć człowieka do fotela), ale na świetnym klimacie jaki potrafią stworzyć Skandynawowie (film jest produkcji Szwedzko-Duńsko-Norweskiej) oraz ciekawym choć (dla zaprawionego w takich klimatach widza) dość łatwym do przewidzenia (nie psuje to jednak przyjemności obcowania z filmem) zakończeniu (pomimo to, ostatnia scena i tak kopie w jaja). Moja ocena to 7/10 (ponieważ uwielbiam kino skandynawskie i filmy w schizolskich klimatach).
Nie chciałbym się tutaj rozpisywać głębiej o fabule (wiem, że samo opis niewiele mówi), bo pisząc cokolwiek więcej – musiałbym zdradzić rozwiązanie filmu, a nie chciałbym psuć niektórym zabawy. Powiem tylko tyle, że film przypomina swoją stylistyką trochę „Lokatora” Romana Polańskiego. Tutaj też mamy samotną jednostkę, zaplątaną w dziwną sytuację, która wydaje się być czymś z pogranicza sennego koszmaru (coś a’la Lynch, tylko w o wiele prostszej do rozszyfrowania formie i z interpretacją podaną na tacy). Do końca nie jesteśmy pewni co jest prawdą, a co nie i towarzyszymy bohaterowi w klaustrofobicznej wędrówce labiryntem ciasnych korytarzy z nieskończoną ilością drzwi, w drodze do poznania tajemnicy jaką skrywają jego tajemnicze sąsiadki…
Od razu ostrzegam, że większości „Drzwi Obok” mogą się nie spodobać. Nie ma tu ani szybkiej akcji ani też jakichś fajerwerków. Jest za to duszny, gęsty niczym smoła klimat i permanentne poczucie niepewności odnośnie tego, co jest prawdą a co nie. Świetnie wpasowuje się w to muzyka, umiejętnie budująca nastrój i podkreślająca poczucie zagrożenia. Wędrówka bohatera baardzo kojarzyła mi się z moimi wyobrażeniami wędrówki Józefa K. („Proces” Kafki) po gmachu biurokratycznej machiny sądu (kto czytał – wie o co mi chodzi). Tutaj mamy takie samo zagubienie i niepewność głównego bohatera.
„Naboer” nie bazuje na porywającej akcji (chociaż na luzie potrafi przykuć człowieka do fotela), ale na świetnym klimacie jaki potrafią stworzyć Skandynawowie (film jest produkcji Szwedzko-Duńsko-Norweskiej) oraz ciekawym choć (dla zaprawionego w takich klimatach widza) dość łatwym do przewidzenia (nie psuje to jednak przyjemności obcowania z filmem) zakończeniu (pomimo to, ostatnia scena i tak kopie w jaja). Moja ocena to 7/10 (ponieważ uwielbiam kino skandynawskie i filmy w schizolskich klimatach).
Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Kategorie
Recenzja filmu: „Golem”
- Autor wpisu Autor: AdminAM
- Data wpisu 2024-04-02
- Brak komentarzy do Recenzja filmu: „Golem”
Tytuł:
GolemOryginalny tytuł:
Golem- Gatunek: Dramat / SF
- Rok produkcji: 1979
„W świecie wyniszczonym przez wojnę atomową Doktorzy starają się udoskonalić ludzkość. Jednostki zdegenerowane przerabiane są na pełnowartościowych członków społeczeństwa. Takim odnowionym człowiekiem jest Pernat, który po pewnym czasie buntuje się przeciwko swoim opiekunom. Próbuje ucieczki, namawia do niej innych, ale wmieszany w zabójstwo Holtruma, agenta Doktorów, trafia do więzienia, z którego wychodzi odmieniony.”
Film Piotra Szulkina można podciągnąć pod dramat z gatunku „Political Fiction” (choć jest z pewnością też reprezentantem polskiej szkoły SF), ukazujący anty-utopijny świat, w Orwell’owskim stylu.
Oglądając ten obraz nie sposób nie dostrzec tu śladów i motywów jakie znaleźć można w prozie Franza Kafki (skazana na porażkę walka jednostki z systemem), Brunona Schulza (oniryczna klimat) czy nawet filmów Lyncha (irracjonalne, surrealistyczne motywy, rodem z koszmarnego snu). Bohater filmu (nieodżałowany Marek Walczewski. RIP), „nieudany eksperyment” państwowego projektu „udoskonalania obywateli”, przez przypadek wydostaje się na wolność i usiłuje znaleźć odpowiedź na pytanie kim jest, oraz odnaleźć się w przerażającej, totalitarnej rzeczywistości, rodem z najgorszych koszmarów sennych…
To co rozwala w filmie Szulkina to niesamowite, mroczne zdjęcia (obrazy przedstawione w sepii, coś jak w „Palimpsest’cie”) i upiorne lokalizacje, obskurne, odrapane domy, wszechobecny brud, groteskowe postacie (intrygujące role K. Jandy, K. Majchrzaka, J. Nowickiego, W. Pszoniaka), złowieszczy klimat okraszony psychodeliczną muzyką, degrengolada społeczna oraz totalny nihilizm unoszący się nad światem głównego bohatera niczym mgła. Na prawdę wszystko to robi niesamowite i przygnębiające wrażenie na widzu. Ponadto, bogata symbolika filmu pozwala na liczne, indywidualne interpretacje większości wątków występujących w obrazie, tak więc wielbiciele „rozkminiania” będą tu mieli szerokie pole do popisu.
„Golem” stawia ważne, nawet z punktu widzenia „dzisiejszego widza” (film wcale się nie zestarzał, choć na prawdę killerską wymowę musiał mieć za czasów komuny), pytania… Kim jest człowiek zagubiony w moralnej próżni zdegenerowanego świata? Czy tylko marionetką zaprojektowaną przez władze, które postawiły jej poprzeczkę z napisem „doskonałość”? Sztuczny twór (Golem), nabywając podświadomie ślad człowieczeństwa, błąka się w poszukiwaniu tożsamości, która bynajmniej spełnienia mu nie przyniesie, bo człowiek utkany z gliny, miejscami posiada więcej uczuć niż ten „z krwi i kości”, ta zagubiona, pogrążona w rozkładzie rasa ludzka… Niestety, w tym zdewastowanym moralnie świecie, jednostki wyjątkowe (wyróżniające się z szarej masy) nie są pożądane… Tak więc, kto tu jest tak naprawdę Golemem (bezduszną istotą)? Gdzie przebiega ta cienka granica człowieczeństwa?
Bardzo dobre kino (tym bardziej, że polskie!!), napawające niepokojem i stawiające ważne pytania… Moja ocena 7,5/10.
Film Piotra Szulkina można podciągnąć pod dramat z gatunku „Political Fiction” (choć jest z pewnością też reprezentantem polskiej szkoły SF), ukazujący anty-utopijny świat, w Orwell’owskim stylu.
Oglądając ten obraz nie sposób nie dostrzec tu śladów i motywów jakie znaleźć można w prozie Franza Kafki (skazana na porażkę walka jednostki z systemem), Brunona Schulza (oniryczna klimat) czy nawet filmów Lyncha (irracjonalne, surrealistyczne motywy, rodem z koszmarnego snu). Bohater filmu (nieodżałowany Marek Walczewski. RIP), „nieudany eksperyment” państwowego projektu „udoskonalania obywateli”, przez przypadek wydostaje się na wolność i usiłuje znaleźć odpowiedź na pytanie kim jest, oraz odnaleźć się w przerażającej, totalitarnej rzeczywistości, rodem z najgorszych koszmarów sennych…
To co rozwala w filmie Szulkina to niesamowite, mroczne zdjęcia (obrazy przedstawione w sepii, coś jak w „Palimpsest’cie”) i upiorne lokalizacje, obskurne, odrapane domy, wszechobecny brud, groteskowe postacie (intrygujące role K. Jandy, K. Majchrzaka, J. Nowickiego, W. Pszoniaka), złowieszczy klimat okraszony psychodeliczną muzyką, degrengolada społeczna oraz totalny nihilizm unoszący się nad światem głównego bohatera niczym mgła. Na prawdę wszystko to robi niesamowite i przygnębiające wrażenie na widzu. Ponadto, bogata symbolika filmu pozwala na liczne, indywidualne interpretacje większości wątków występujących w obrazie, tak więc wielbiciele „rozkminiania” będą tu mieli szerokie pole do popisu.
„Golem” stawia ważne, nawet z punktu widzenia „dzisiejszego widza” (film wcale się nie zestarzał, choć na prawdę killerską wymowę musiał mieć za czasów komuny), pytania… Kim jest człowiek zagubiony w moralnej próżni zdegenerowanego świata? Czy tylko marionetką zaprojektowaną przez władze, które postawiły jej poprzeczkę z napisem „doskonałość”? Sztuczny twór (Golem), nabywając podświadomie ślad człowieczeństwa, błąka się w poszukiwaniu tożsamości, która bynajmniej spełnienia mu nie przyniesie, bo człowiek utkany z gliny, miejscami posiada więcej uczuć niż ten „z krwi i kości”, ta zagubiona, pogrążona w rozkładzie rasa ludzka… Niestety, w tym zdewastowanym moralnie świecie, jednostki wyjątkowe (wyróżniające się z szarej masy) nie są pożądane… Tak więc, kto tu jest tak naprawdę Golemem (bezduszną istotą)? Gdzie przebiega ta cienka granica człowieczeństwa?
Bardzo dobre kino (tym bardziej, że polskie!!), napawające niepokojem i stawiające ważne pytania… Moja ocena 7,5/10.
Ocena Autora: 7.5
Autor: Raven